Czytając wyznanie http://piekielni.pl/74285 przypomniała mi się moja, bardzo podobna historia. Z tym że ja już taka doświadczona nie byłam.
Również poszukiwałam pracy, a że młody i zdesperowany człowiek czyha tylko na okazję, to kiedy na jednym z portali pojawiło się ogłoszenie o pracy biurowej telefon poszedł w ruch i CV zostało wysłane.
Dzień później telefon, "dziękujemy, CV zostało przyjęte i rozpatrzone, odezwiemy się". Okej, w porządku, czekam.
Miła pani rekruterka zaprosiła na rozmowę w centrum stolicy (tej ze smog(k)iem) i już następnego dnia miałam udać się na drugi etap rekrutacji. Wszystko pięknie i elegancko - praca biurowa, 8 godzin, stała pensja plus premie od osiągnięć, żyć nie umierać. Dla człowieka prosto po szkole wydawało się to jak bajka. Już marzenia o zaczepieniu się, już wyobraźnia podsuwa piękne scenariusze o własnym biureczku i kawusi, w końcu - myślę - praca na poziomie.
W tej chwili warto wspomnieć, że jeszcze podczas rozmowy z panią rekruterką usłyszałam, żeby zarezerwować sobie czas do godziny 18. Spotkanie miało zacząć się o 13. No dobra - myślę - nic to. Jako człowiek, który chce zrobić dobre pierwsze wrażenie, ubrałam się ładnie - koszula, czarne spodnie, marynarka - i ruszyłam na podbój świata.
Pierwsze zdziwienie było, kiedy znalazłam się w budynku. Powtarzam raz jeszcze - byłam niemal zaraz po szkole, więc doświadczenia z pracą prawie brak. Tak samo jak z rekrutacjami. Piątka młodych już czekała, godzina przyjęcia się zbliżała, pani sekretarka kazała rozebrać płaszcz i czekać z CV w rączce. Podkreślam, że była to późna jesień. I to dość nieprzyjemna.
W końcu weszliśmy, miły pan poprosił nas do pokoju i zaczął tyradę na temat zachwalania firmy. Zadawał pytania, próbował wyciągnąć ile wiemy na temat marketingu - jak się później okazało nic z tego nie miało przynieść nam korzyści. Przedstawił nad prezentację, czym się zajmują, że najważniejsze są relacje ze współpracownikami.
I tak po niemal godzinie w pokoju pojawił się zespół. Każdy z "nowych" dostał jednego "starego" pracownika, który miał mu objaśnić czym się zajmujemy. W praktyce. Po krótkim przedstawieniu się nawzajem komenda "wyjście". Płaszcze na plecy i ruszamy... na lunch.
Po drugiej godzinie padło hasło, że rozdzielimy się na trzy grupy, z czego każda ma inny obszar do załatwienia. Tu owszem, czerwona lampka się zapaliła, ale już za późno na odwrót. Wsiadamy do samochodu - w sześć osób - i jedziemy. Godzinę za miasto.
Jeśli jesteście dobrzy z matmy, to wydedukujcie ile już czasu minęło. Jak dojechaliśmy - podkreślam, że w samochodzie powiedziano nam jedynie i to po usilnych pytaniach, że mamy obserwować co się dzieje i słuchać, bo po powrocie będziemy zdawać egzamin - okazało się, że kolejny podział na grupy. Każda para miała po trzy bloki. Wtedy okazało się, że w praktyce wygląda to tak, że chodziliśmy pod drzwi do drzwi i pytaliśmy, czy ktoś chciałby zapisać się jako darczyńca fundacji.
Tak, wiem, mój błąd. Zero reaserchu wcześniej. Teraz mam nauczkę.
Smaczki - sami oceńcie czy piekielne.
1. Zaczęło padać, a na obskoczenie trzech bloków mieliśmy tylko dwie godziny (liczycie cały czas?)
2. Całe szczęście, że nie wzięłam butów na obcasie, do czego się przymierzałam. W swej naiwności niestety wzięłam cienką kurtkę, ponieważ samochód zaparkowałam niedaleko siedziby głównej w mieście
3. Od co trzeciego gościa (o ile był w domu) usłyszeliśmy, że jesteśmy złodziejami i jak to w ogóle w biały dzień chodzić po domach i żebrać
4. Do siedziby głównej w stolicy wróciliśmy, bagatela, o 22:30
Oczywiście konsekwencją było zapalenie oskrzeli, bo człowiek ani trochę nie był przygotowany na wyjście i łażenie całe popołudnie po osiedlach.
Pracę porzuciłam, zanim zdążyła się zacząć, bo czerwona lampka, która się zaświeciła odpaliła google'a i wyczytała, że firma, która zbiera darczyńców i fundacje, z którymi współpracują mają wspólnego właściciela. Och, hell no.
I teraz pytanie - kto był bardziej piekielny.
a) pani rekruterka, która nie dość, że okłamała (18 a 22:30 to różnica, zwłaszcza gdy robi się zimniej), to jeszcze zdziwiona, że rezygnuję
b) nasi opiekunowie, którzy słowem podczas lunchu nas nie uprzedzili, że będziemy cały dzień latać i sami zjedli, a my biedne szaraczki musieliśmy potem latać za kebsem nocnym
c) rodzina, która stwierdziła, że "jak to, Anonek, mogłaś odrzucić TAKĄ WSPANIAŁĄ ofertę pracy biurowej"!
Również poszukiwałam pracy, a że młody i zdesperowany człowiek czyha tylko na okazję, to kiedy na jednym z portali pojawiło się ogłoszenie o pracy biurowej telefon poszedł w ruch i CV zostało wysłane.
Dzień później telefon, "dziękujemy, CV zostało przyjęte i rozpatrzone, odezwiemy się". Okej, w porządku, czekam.
Miła pani rekruterka zaprosiła na rozmowę w centrum stolicy (tej ze smog(k)iem) i już następnego dnia miałam udać się na drugi etap rekrutacji. Wszystko pięknie i elegancko - praca biurowa, 8 godzin, stała pensja plus premie od osiągnięć, żyć nie umierać. Dla człowieka prosto po szkole wydawało się to jak bajka. Już marzenia o zaczepieniu się, już wyobraźnia podsuwa piękne scenariusze o własnym biureczku i kawusi, w końcu - myślę - praca na poziomie.
W tej chwili warto wspomnieć, że jeszcze podczas rozmowy z panią rekruterką usłyszałam, żeby zarezerwować sobie czas do godziny 18. Spotkanie miało zacząć się o 13. No dobra - myślę - nic to. Jako człowiek, który chce zrobić dobre pierwsze wrażenie, ubrałam się ładnie - koszula, czarne spodnie, marynarka - i ruszyłam na podbój świata.
Pierwsze zdziwienie było, kiedy znalazłam się w budynku. Powtarzam raz jeszcze - byłam niemal zaraz po szkole, więc doświadczenia z pracą prawie brak. Tak samo jak z rekrutacjami. Piątka młodych już czekała, godzina przyjęcia się zbliżała, pani sekretarka kazała rozebrać płaszcz i czekać z CV w rączce. Podkreślam, że była to późna jesień. I to dość nieprzyjemna.
W końcu weszliśmy, miły pan poprosił nas do pokoju i zaczął tyradę na temat zachwalania firmy. Zadawał pytania, próbował wyciągnąć ile wiemy na temat marketingu - jak się później okazało nic z tego nie miało przynieść nam korzyści. Przedstawił nad prezentację, czym się zajmują, że najważniejsze są relacje ze współpracownikami.
I tak po niemal godzinie w pokoju pojawił się zespół. Każdy z "nowych" dostał jednego "starego" pracownika, który miał mu objaśnić czym się zajmujemy. W praktyce. Po krótkim przedstawieniu się nawzajem komenda "wyjście". Płaszcze na plecy i ruszamy... na lunch.
Po drugiej godzinie padło hasło, że rozdzielimy się na trzy grupy, z czego każda ma inny obszar do załatwienia. Tu owszem, czerwona lampka się zapaliła, ale już za późno na odwrót. Wsiadamy do samochodu - w sześć osób - i jedziemy. Godzinę za miasto.
Jeśli jesteście dobrzy z matmy, to wydedukujcie ile już czasu minęło. Jak dojechaliśmy - podkreślam, że w samochodzie powiedziano nam jedynie i to po usilnych pytaniach, że mamy obserwować co się dzieje i słuchać, bo po powrocie będziemy zdawać egzamin - okazało się, że kolejny podział na grupy. Każda para miała po trzy bloki. Wtedy okazało się, że w praktyce wygląda to tak, że chodziliśmy pod drzwi do drzwi i pytaliśmy, czy ktoś chciałby zapisać się jako darczyńca fundacji.
Tak, wiem, mój błąd. Zero reaserchu wcześniej. Teraz mam nauczkę.
Smaczki - sami oceńcie czy piekielne.
1. Zaczęło padać, a na obskoczenie trzech bloków mieliśmy tylko dwie godziny (liczycie cały czas?)
2. Całe szczęście, że nie wzięłam butów na obcasie, do czego się przymierzałam. W swej naiwności niestety wzięłam cienką kurtkę, ponieważ samochód zaparkowałam niedaleko siedziby głównej w mieście
3. Od co trzeciego gościa (o ile był w domu) usłyszeliśmy, że jesteśmy złodziejami i jak to w ogóle w biały dzień chodzić po domach i żebrać
4. Do siedziby głównej w stolicy wróciliśmy, bagatela, o 22:30
Oczywiście konsekwencją było zapalenie oskrzeli, bo człowiek ani trochę nie był przygotowany na wyjście i łażenie całe popołudnie po osiedlach.
Pracę porzuciłam, zanim zdążyła się zacząć, bo czerwona lampka, która się zaświeciła odpaliła google'a i wyczytała, że firma, która zbiera darczyńców i fundacje, z którymi współpracują mają wspólnego właściciela. Och, hell no.
I teraz pytanie - kto był bardziej piekielny.
a) pani rekruterka, która nie dość, że okłamała (18 a 22:30 to różnica, zwłaszcza gdy robi się zimniej), to jeszcze zdziwiona, że rezygnuję
b) nasi opiekunowie, którzy słowem podczas lunchu nas nie uprzedzili, że będziemy cały dzień latać i sami zjedli, a my biedne szaraczki musieliśmy potem latać za kebsem nocnym
c) rodzina, która stwierdziła, że "jak to, Anonek, mogłaś odrzucić TAKĄ WSPANIAŁĄ ofertę pracy biurowej"!
szukanie pracy oferty marketing
Ocena:
140
(178)
Komentarze