Pokarało mnie dzisiaj koniecznością siedzenia w biurze, zamiast lataniem jak dzik po mieście, czy też machaniem łopatą na cmentarzu bądź dłubankiem w prosektorium.
A pokarało, ponieważ spodziewałem się ICH.
Spodziewałem, gdyż moi pracerze zdali wczoraj bieżącą relację z wypadków.
Otóż stawialiśmy nagrobek. Potrójna landara, dużo elementów na zamówienie, słowem straszna kupa grzesznej mamony.
Ot, dzieci się złożyły i szarpnęły, by na ukochanych rodzicach położyć ze dwie tony kamlota. A jako że koszt całościowy tego cuda to cena co tańszej Dacii, chłopacy mieli gremium rodzinne nad głowami w trakcie pracy.
Mach, ciach, szast prast, wykazali się profesjonalizmem, złożyli potwora całkiem szybko i zgrabnie, a że koniec wieńczy dzieło, to HDS w ruch i stawiają ściankę, czyli pionową tablicę z nazwiskami, datami itepe. Dużą. Ciężką. Ba - diabelnie dużą i diabelnie ciężką, bo grubaśną niczym kartoteka Seby na lokalnym komisariacie. Podklejone jak należy, pręty, postawione, całość otoczona taśmą ostrzegawczą w barwach narodowych oraz tabliczką (trochę na wyrost): "Teren budowy, wstęp wzbroniony", by lepiszcze wyschło, a BHP stało się zadość.
I cóż robi klient? Ano zapiera się tęgo o tę nieszczęsną opisówkę.
- Pan nie dotyka, klej schnie.
- Ja muszę sprawdzić, czy dobrze stoi.
- Pani nie dotykaaaaaaaaaaaaaaaakur....aaaaaaaa...
Czyli - ściana, pod naporem jegomościa, zgrabnie się wygibła, że zacytuję pracerza, padła i raczyła pęknąć, druzgocąc przy tym dwie płyty.
I cóż... Przyszli ONI. Sytuację opisali, toczka w toczkę tak, jak już słyszałem od chłopaków i jak powyżej przedstawiłem (fakt - kredki czarno-białe i budzik "Slavia" w nagrodę za prawdomówność), odbudowy nagrobka za free zażądali i wielce się zdziwili, gdy pokazałem podpisany przez nich protokół zdawczo-odbiorczy oraz zdjęcia zrobione przez pracowników, gdzie w jesiennym słoneczku pyszniła się tak taśma, jak i nieszczęsna tabliczka...
A pokarało, ponieważ spodziewałem się ICH.
Spodziewałem, gdyż moi pracerze zdali wczoraj bieżącą relację z wypadków.
Otóż stawialiśmy nagrobek. Potrójna landara, dużo elementów na zamówienie, słowem straszna kupa grzesznej mamony.
Ot, dzieci się złożyły i szarpnęły, by na ukochanych rodzicach położyć ze dwie tony kamlota. A jako że koszt całościowy tego cuda to cena co tańszej Dacii, chłopacy mieli gremium rodzinne nad głowami w trakcie pracy.
Mach, ciach, szast prast, wykazali się profesjonalizmem, złożyli potwora całkiem szybko i zgrabnie, a że koniec wieńczy dzieło, to HDS w ruch i stawiają ściankę, czyli pionową tablicę z nazwiskami, datami itepe. Dużą. Ciężką. Ba - diabelnie dużą i diabelnie ciężką, bo grubaśną niczym kartoteka Seby na lokalnym komisariacie. Podklejone jak należy, pręty, postawione, całość otoczona taśmą ostrzegawczą w barwach narodowych oraz tabliczką (trochę na wyrost): "Teren budowy, wstęp wzbroniony", by lepiszcze wyschło, a BHP stało się zadość.
I cóż robi klient? Ano zapiera się tęgo o tę nieszczęsną opisówkę.
- Pan nie dotyka, klej schnie.
- Ja muszę sprawdzić, czy dobrze stoi.
- Pani nie dotykaaaaaaaaaaaaaaaakur....aaaaaaaa...
Czyli - ściana, pod naporem jegomościa, zgrabnie się wygibła, że zacytuję pracerza, padła i raczyła pęknąć, druzgocąc przy tym dwie płyty.
I cóż... Przyszli ONI. Sytuację opisali, toczka w toczkę tak, jak już słyszałem od chłopaków i jak powyżej przedstawiłem (fakt - kredki czarno-białe i budzik "Slavia" w nagrodę za prawdomówność), odbudowy nagrobka za free zażądali i wielce się zdziwili, gdy pokazałem podpisany przez nich protokół zdawczo-odbiorczy oraz zdjęcia zrobione przez pracowników, gdzie w jesiennym słoneczku pyszniła się tak taśma, jak i nieszczęsna tabliczka...
cmentarz biuro
Ocena:
320
(336)
Komentarze