Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#77366

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Temat często powielany, czyli nasza wspaniała służba zdrowia.

Pod koniec ubiegłego roku miałam okazję przekonać się jak to wygłąda na własnej skórze.

A historia zaczęła się dość niewinnie od ataku bólu brzucha w sobotnie popołudnie. Szczerze ból zbagatelizowałam, zrzucając winę na gorsze dni. Postanowiłam się z problemem przespać.

Godz. 2:45, budzę się z bardzo silnym bólem podbrzusza, wstaję z trudnościami. Wiem, że nie jest dobrze, postanowiłam obudzić lubego. Kierunek szpital. Jakoś ledwo wtaczam się na SOR, gdzie na wejściu wita mnie Pani administratorka z pytaniem co mi jest. Zgodnie z prawdą opisuję objawy z zaznaczeniem, że ból duży (bo przecież po 3 w nocy to normalne, że trzeźwi ludzie z nudów tu przychodzą). Pani uznała (mimo braku kwalifikacji), że tu pomocy nie mam co szukać, tylko iść na drugi koniec budynku na opiekę całodobową. Ja otumaniona, ledwo trzymająca się na nogach, grzecznie poszłam do wskazanego miejsca.

Na całodobowej czekała pielęgniarka. Ponownie opisuję objawy, podaję dane do rejestracji. Po kilku minutach przychodzi lekarka i jakiś lekarz. Powtarzam objawy, zaznaczając, że wcześniej niż zwykle nastały gorsze dni. Pani sprawdziła objaw na wyrostek - ujemny. Ja powtarzam, że ból w podbrzuszu. Ona nie widzi przyczyn. Zaleciła podanie zastrzyku z nospy i do widzenia. Nie za wiele to dało, zwracam uwagę, że za 2 godziny mam być w pracy, a nie wiem czy do domu dojadę. No to L4, i jak będzie bardziej boleć, wrócić tu. Jakoś dotarłam do domu.

Południe, nie jestem w stanie leżeć, z bólu nie mogę oddychać. Boli już przepona, płuca, aż do prawego ramienia. Kierunek całodobowa. Ponowna rejestracja, tym razem kolejka. Nikt nie przepuści, bo dziecko przecież katarek ma itp. Po 1,5 godziny tracę przytomność na jakieś 40 sekund.

Przebudzenie, nade mną luby i sanitariusz, przekładają mnie na łóżko, każą leżeć, ja wyję z bólu i nie mogę złapać oddechu.

Transport na SOR, tam od razu badają i normalny wywiad. Krew na badanie, USG, kroplówka. Wiadomo, krwotok wewnętrzny. "Czy jest Pani w ciąży?" - nie wiedziałam. Kierunek ginekologia, szybkie wypełnianie kart. Zgoda na operację. Czekanie na potwierdzenie wyników badań. Ciąża potwierdzona, tylko nie tam gdzie trzeba. Droga na blok operacyjny jak przez mękę, bo dochodzi ból psychiczny. W chwili gdy dowiedziałam się o dziecku, dowiaduję się, że je stracę.

Już po operacji późnym zimowym wieczorem dowiaduję się szczegółów. Doszło do ciąży jajowodowej ok. 4-5 tydzień, jajowód nie wytrzymał pękł, trzeba było usunąć. Straciłam ponad litr krwi. Przeprowadzono transfuzję.

Ojciec i luby zrobili drobną awanturę w szpitalu. Sam ordynator ginu wziął mnie na rozmowę jak to było. Bo aż nie wierzył dlaczego w nocy tu nie trafiłam. Lekarka, która mnie w nocy przyjmowała okazała się pediatrą i dlatego nie wykonała podstawowych badań, albo jej się nie chciało? Po wizycie u niej czułam się jak symulant, który nie ma co robić tylko dupę ludziom zawraca.

Na ten moment nie wiadomo, czy dane będzie mi zostać matką, może gdybym wcześniej trafiła pod nóż? Nie wiadomo.
Nie rozumiem tej spychologii, gdzie pacjenta wysłać, po co tam oni są? Ale zaczynam rozumieć ludzi, którzy tracą chęci by próbować się zdiagnozować i nie chodzą do lekarzy.

P.S. Nie twierdzę, że wszyscy lekarze to zło, bo pomoc została udzielona, a ginekologia to chyba jedyny oddział o którym można u nas dobrze mówić.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 205 (261)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…