Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#77388

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracuję jako instruktorka jazdy na nartach. I chociaż muszę przyznać, że generalnie tutaj klienci są naprawdę w porządku (porównując z historiami o świadczeniu innego rodzaju usług), to jednak zdarzają się czasami perełki z cyklu "ręce opadają". Tyle że może nie przez typowe piekielności (wiecie, awantur i wyzwisk raczej nie ma), ale przez kompletny brak myślenia.
W każdym razie tak sobie spisywałam przez całą zimę i starałam się to jakoś uporządkować, ale wyszło tyle, że pójdzie w częściach. Znaczy, mam litość. :P

1. Za darmo.

Wiem, że jazda na nartach to drogi sport. Strój, wypożyczenie sprzętu, karnety, instruktor. Ja naprawdę to wszystko przyjmuję do wiadomości, ba, zgadzam się, trochę trzeba wydać, ale to nie znaczy, że ktokolwiek będzie pracował za darmo.

a) Jeżdżę z dzieckiem, staram się, żeby się dobrze bawiło, rozmawiamy, żartujemy. Na koniec zjeżdżamy do rodziców, dziecko roześmiane, a rodzice... Że skoro się tak dobrze dogadujemy, to możemy sobie jeszcze trochę razem pojeździć. Rozumiecie, MY. I to jest najczęściej wypowiadane tonem pozwolenia, do mnie. I to jest nagminne. Jakby rodzice nie rozumieli, że dla mnie to jest tylko jedno z wielu dzieci, które uczyłam. Oni nawet – mam wrażenie – nie robią tego z cwaniactwa. Naprawdę są przekonani, że zaraz z ich dzieckiem wymienię się bransoletkami z napisem BFF i skoro nam tak miło razem, to możemy pojeździć. I zaskoczenie, kiedy odsyłam do kasy i proszę, by spytali o grafik. To jednak nie jestem psiapsiółą ich słoneczka?

b) Rodzice, którzy opowiadają, ile za co zapłacili. Grzecznie kiwam głową, no tak, tak, wiem, ile tutaj co kosztuje. No, to super! Skoro wiem, ile tutaj zostawili pieniędzy, to na pewno rozumiem, że powinnam z nimi pojeździć za darmo. Tylko co mi po tym, że oni kupili karnet albo wypożyczyli sprzęt? No ale pieniądze zostawili tutaj, a ja też jestem tutaj!

c) Chyba standardowe we wszystkich usługach. Skoro to lubisz, nie powinnaś brać za to pieniędzy (po jakimś czasie zaczęłam odpowiadać, że nie ma problemu, ja sobie idę jeździć tak, jak jeżdżę dla przyjemności, a oni mogą jeździć za mną, naśladować, robić, co tylko chcą, i walczyć o życie ;)).

d) Znowu standard. Skoro dobrze jeżdżę i uczenie nie jest dla mnie problemem, powinnam brać mniej (ot, logika, więcej powinien zarabiać ten, co ledwo jeździ, bo się namęczy przy nauce czy jak?). Czasami z dodatkiem, że to niesprawiedliwe tak zdzierać, skoro zarabiam przez swoje hobby. I tutaj nie mam jakiejś sprytnej odpowiedzi, niestety (pomysły? :D), ale – pomijając już, że to nie ja ustalam ceny i wcale nie zgarniam całej stawki dla siebie – powiedzmy sobie szczerze, wystarczy pomyśleć przez moment, żeby zrozumieć, że nie urodziłam się z umiejętnością jazdy na nartach, więc też płaciłam za to wszystko?

e) Spryciarze, którzy rozumieją, że nie cała kasa idzie dla mnie, proponują, żeby gdzieś tam w moim wolnym czasie się umówić i pojeździć, a oni zapłacą mi tak, żebym nie była stratna. Tu wystarczy z uroczym uśmiechem wspomnieć, że jeśli w moim wolnym czasie, to muszą również zapewnić mi karnet i dojazd. I nagle wcale nie wychodzi im taniej, ups. A ja zła, bo jak to, karnetu sobie sama nie kupię? Żeby uczyć dodatkowo ich najcudowniejszego brzdąca?

f) Rzadko, ale zdarza się, że jeżdżący rodzice po tym, jak skończę lekcję z dzieckiem, przychodzą i pytają, jak je dalej uczyć. Nie w znaczeniu „co młode ma ćwiczyć”, bo to przekazuję zawsze, ale „pani pokaże, jak go dalej uczyć, coby na następnych lekcjach było, to my potem sami” albo całkiem wprost „pani pokaże, jak go nauczyć jazdy równoległej/śmigu/krawędziowania”. No i szok, że jednak nie pokażę. I wcale nie dlatego, że koniecznie chcę ich przywiązać do siebie (to instruktorów zawsze za mało, nie klientów), ale dlatego, że ja za kurs musiałam zapłacić, przykro mi, wiedza kosztuje, a poza tym nawet tę chwilę przerwy wolę wykorzystać na cokolwiek innego. No ale przecież oni zapłacili za tę jedną lekcję, to o co mi chodzi?! A że dokładnie tę jedną lekcję dostali, to już nieistotne. A ja chyba wyliczę, ile płaciłam za godzinę kursu, żeby mieć skuteczny, ale uprzejmy odstraszacz.

2. Wyręczanie.

Uczymy wszystkiego, co związane jest z jazdą na nartach, czyli celem jest osoba całkowicie samodzielna na stoku. W związku z czym my jesteśmy potworami bez serca, bo wg niektórych rodziców wszystko powinniśmy robić za ich dzieci.

a) Wstawanie – najczęstsze. Pokazuję, jak się ułożyć po upadku i w jaki sposób się podnieść. Jeśli dziecko nie złapie od razu, po każdym upadku daję mu ze trzy próby i pomagam, bo wiadomo, szkoda czasu, ale i tak... Ta minuta, którą stoję nad dzieckiem, zachęcając do wstawania... Jak ja mogę! Powinnam od razu biec i je podnosić!
W sumie śmiesznie, jak po lekcji rodzic zaczyna wylewać żale, że tak bezdusznie stałam i przyglądałam się leżącemu skarbuńkowi, a ja potwierdzam skwapliwie i dodaję, że ze skarbuńkiem już ustalone, wie, że do następnej lekcji ma ćwiczyć wstawanie (i wie, jak to zrobić) albo będzie za każdym razem wypinał narty.
Co najlepsze, dzieciom to raczej nie przeszkadza, zazwyczaj chcą nauczyć się wstawać, to rodzice robią raban. A wiecie, trzylatkę podnieść – żaden kłopot (no i trzylatkom jednak nie „grożę” wypinaniem nart ;p). Ale z podnoszeniem się problemy są w każdym wieku, nawet dorośli nie zawsze wstaną... I jak mamusia uważa, że przez godzinę mam dźwigać rozkosznego piętnastolatka, to chyba coś nie tak.

b) Noszenie nart – czasami na początku podchodzimy trochę pod górę, zamiast wjeżdżać wyciągiem. I albo rodzic leci z nartami dziecka albo z wielką pewnością siebie mi je wręcza. A ja z równą pewnością oddaję je dziecku. Jasne, z nartami trudniej, ale dziecięce deski są lekkie i każde dziecko, które jest w stanie jeździć, jest również w stanie je nosić. Nawet jeśli niewygodnie. Fajnie, jeśli po lekcji dziecko nie pozwoli dotknąć nart rodzicom, sepleniąc z uśmiechem „kazdy nalcias swoje nalty nosi”. Gorzej, jeśli od początku rodzice zaczynają histerię, bo „ona taka mała, pani nie może wziąć tych nart?!”. Mogę. Ale po co? Czasami są grupy przedszkolaków i jakoś wtedy każdy niesie swoje, nikt nie oczekuje, że wezmę dodatkowo kilka par. Ale jak jest jedno? No przecież to taki okropny widok, maleństwo mamusi, które musi samo zrobić cokolwiek!

c) Wszystko inne – serio, czasami sama jestem zaskoczona. Pokazuję dziecku, jak wypiąć narty, młode nawet nie zdąży zerknąć na wiązania, bo uczynni rodzice już wszystko zrobili za niego. Mówię, żeby wzięło jedną nartę? Rodzic już podnosi (bo – nie wiem – dziecko się schylić nie może?). Dziecko zakłada jedną nartę i ma się odpychać nogą tak, żeby na tej jednej sunąć? Rodzic podtrzymuje/popycha (co mnie zawsze najbardziej zaskakuje, przecież tu już ewidentnie uniemożliwia nauczenie się czegokolwiek, żadna z tego pomoc). Wyjaśniam, jak dziecko ma podejść bokiem do wyciągu (nieco pod górkę)? Rodzic olewa, ustawia dziecko przodem i ciągnie albo po prostu je wnosi.

Chociaż tu muszę przyznać, że moje stanowcze prośby, żeby pozwolili dziecku się uczyć, zazwyczaj przynoszą skutek, ale no... Nie zawsze. A mnie rozkłada na łopatki sam pomysł, bo o ile jeszcze odpięcie nart dziecku mogę uznać za pomoc, może robią to odruchowo albo boją się, że dziecku się nie spodoba, więc chcą mu ułatwić (w końcu nie mają pojęcia, że ja też „testuję” sobie dziecko. I jeśli widzę, że maluch nie da rady albo zaraz ryknie płaczem, to sama go wciągnę kawałek czy przeniosę, żeby się nie zniechęcił, ALE zawsze dam mu wcześniej szansę spróbować samemu, to też ćwiczenie). To ja zwyczajnie nie rozumiem, co mają w głowie, kiedy dzieciak ma łapać równowagę, a oni go trzymają za rączki...

3. Czas.

Lekcje zaczynają się o pełnych godzinach i trwają godzinę, co oznacza tyle, że jeżeli ktoś umawia się na 10:00, to instruktor do dyspozycji jest od 10:00 do 11:00. Logiczne? Nie.

a) Rozpoczęcie – koordynatorka zawsze przy zapisach prosi, żeby stawić się na 15-20 min. wcześniej. Dla niektórych niewykonalne. Często zjawiają się na stoku „punktualnie”, znaczy, na godzinę rozpoczęcia. A potem kupują karnety, płacą za wypożyczenie sprzętu, mierzą sprzęt, jeszcze może jakaś wizyta w toalecie... A i przy kasie, i w wypożyczalni zdarzają się kolejki (tłumów raczej nie ma, ale wystarczą 2-3 osoby, żeby zleciało kilka – kilkanaście minut) i nagle lekcja zaczyna się 10:20. Problemu nie ma, dopóki nie skończę jej o 11:00, a nie 11:20. No bo jak to, co z tego, że oni nie byli gotowi, przecież „przyjechali punktualnie”/”spóźnili się tylko kilka minut”...

Raz jednej bardziej opornej pani zaproponowałam, że zrobię te 20 minut dłużej, jeśli podejdzie do rodziny, która już na mnie czekała, i ustali z nimi, że oni będą mieć krótszą lekcję. Nie chciała, za to uznała, że najwyżej każdy kolejny klient trochę poczeka. Nie znalazła odpowiedzi na pytanie, co z ostatnim klientem, jeżeli planowo miałabym lekcje do samego końca, czyli do godziny wyłączenia wyciągu.

b) Przerywniki – zdarza się, że dziecko, zwłaszcza małe, musi w trakcie lekcji iść do toalety, chce coś zjeść/napić się itd. Mamusia zabiera dziecko, wracają te 5-15 min. później i... Właściwie jak wyżej. Wszystko dobrze, dopóki nie okazuje się, że czas lekcji się magicznie nie wydłużył.
Hitem była matka, która spytała, czy dziecko – skoro chce – może sobie iść pojeździć na takim torze (obok są różne zimowe atrakcje), a potem wrócić i pojeździć jeszcze te pół godziny. Hm, hm. Żadnej awantury nie robiła, ale czy to naprawdę tak trudno zrozumieć, że kolejny klient zjawi się niezależnie od ich przerw, oraz że za czas, który spędziłabym na uprzejmym oczekiwaniu na powrót dziecka, nikt mi nie zapłaci?

c) Przed czasem – rzadko, bo rzadko, ale zdarza się i w drugą stronę. Ktoś chciał skończyć szybciej albo w ogóle się nie zjawił i ja mam chwilę wolnego. Jeżeli kolejni klienci przyjadą wcześniej, dowiedzą się, że mam przerwę, podejdą i spytają, czy mogą zacząć wcześniej, nigdy nie robię problemów – w końcu ja też wtedy skończę przed czasem. Czasami jednak zwykłe zadanie pytania przekracza ludzkie możliwości.

Najczęściej bywa tak, że stoję z kawą na zewnątrz, obok kasy/baru/wypożyczalni, więc wiadomo, sporo osób tam stoi/kręci się, a ja z nudów obserwuję... I nagle napada na mnie rodzinka (nie wiem dlaczego, ale nigdy tak się nie zdarzyło z pojedynczą osobą, zawsze kilka, najczęściej rodzice i dzieci) z pretensjami, że oni już tu tyle czekają, a ja sobie kawę piję; w dodatku to oni dobrze widzieli, że ja na nich patrzę! I nic! Sprawdzam godzinę, a tu jeszcze z 10 minut do rozpoczęcia (a czasami zdarza się i więcej, rekordowy ochrzan zebrałam za picie kawy na niemal pół godziny przed lekcją...). Wtedy jakoś nie mam ochoty na rozpoczynanie zajęć wcześniej, zawsze coś się znajdzie do zrobienia… ;)

A tak na poważnie, to znowu brak myślenia – skoro zostało jeszcze tyle czasu, to raczej oczywiste, że nie ignoruję ich specjalnie, nie przyglądam się, szydząc w duchu, dlatego że muszą czekać na księżniczkę (tak, takie coś też raz usłyszałam), bo ja wtedy nawet nie mam jeszcze pojęcia, z kim mam lekcję. Zawsze idę spytać na tyle wcześnie, by zacząć o czasie, bo wiem, że jeśli klient zjawi się szybciej, to uzyska wszystkie informacje przy opłacaniu lekcji (np. że pani X to tamta, stoi tam i tam, już jest wolna, można podejść i spytać, czy można zacząć wcześniej), ale, jak widać, to nie zawsze wystarczy.

Jest też druga grupa – ci idą czekać na stoku. I o ile jestem jeszcze w stanie zrozumieć, że ktoś się przygląda mojemu „nicnierobieniu” i widzi, że „złośliwie patrzę”, to absolutnie nie jestem w stanie ogarnąć toku myślenia osób, które zaczynają od pretensji pt. „czekam już 20 min.”, jeśli na stok wchodzę punktualnie (czyli praktycznie i tak te 2-3 min. wcześniej). A, no i to się też zdarza, jeśli wcale nie miałam przerwy. Czyli kiedy zjeżdżam do nich po zakończeniu lekcji poprzedniej. Naprawdę, nie mogę tego pojąć, uważają, że powinnam komuś skrócić zajęcia o kwadrans, bo oni raczyli zjawić się wcześniej?

A tak na marginesie, to najbardziej bawi mnie to, że osoby, które rzeczywiście mogłyby mieć do mnie pretensje (bo coś się stało i skończę te 5-10 min. później albo rodzice ucznia zabierają po lekcji więcej czasu, niż przewidziałam), NIGDY nie mają problemu z opóźnieniem. Serio. Wystarczy zawołać, że „już ostatni zjazd, 5 min. spóźnienia” czy dać znać zza pleców rodzica, że tak, widzę ich, zaraz podejdę, żeby spokojnie poczekali. Nawet przeprosiny zbywają machnięciem ręki, bo "przecież się zdarza", kiedy ja faktycznie jestem gotowa się kajać, bo muszą czekać nie ze swojej winy. A tu naprawdę nikt nigdy nie miał z tym problemów. Jeszcze pytają, czy nie chcę chwili przerwy, bo na pewno bym chciała chwilę odpocząć. Więc... jak to działa? :D

Ale no, tak jak pisałam na początku - większość klientów jest świetna, wiedzą, po co przychodzą, za co płacą, można pogadać, pobawić się, jest naprawdę fajnie, więc nie chciałabym, żeby ktoś sobie wyrabiał zdanie o adeptach narciarstwa na podstawie tego wpisu. Czasami taką rozrywkę nam zapewniają, ale to - na szczęście - mniejszość.

narty

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 262 (290)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…