Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#78676

przez ~petunia ·
| Do ulubionych
Mieszkam w Londynie.

Pracuję w sklepie budowlanym "Selco" jako kasjerka. Z tyloma piekielnościami oraz idiotami w postaci klientów nie spotkałam się jeszcze w żadnym innym miejscu. W skrócie opiszę, jak działa ten sklep.

Aby cokolwiek u nas kupić, klient musi mieć konto. Musi mieć zarejestrowaną u nas swoją działalność (niekoniecznie budowlaną). Wszystkie ceny na półkach, stronie internetowej, w katalogu są bez vatu, vat 20% doliczany jest dopiero przy kasie. Później na rachunku wszystko jest wyodrębnione, cena bez vatu i końcowa razem z nim. Zostało to stworzone, aby firmy pod koniec roku miały łatwiej z rozliczeniem podatkowym.

Klientom przysługuje zniżka w zależności od kwoty wydanej w ciągu całego roku, np. jeżeli klient wydał ponad 5 tys. funtów, dostaje 5% zniżki, 10 tys. - 10%, 15 tys. - 15%, 20 tys. - 20%. Więcej niż 20% nie można dostać, gdyż jest to po prostu nieopłacalne dla sklepu.

Warto dodać, że dosłownie budynek obok znajduje się konkurencyjny sklep B&Q.

Zaczynamy:

1. Czemu tak drogo?

Słyszę to pytanie przynajmniej raz dziennie.

Przychodzi klient, kasuję produkty, wychodzi £60, mówię, ile ma zapłacić:
K: Ale za co tyle?
J: (myślę, jak to kurde za co?) Za to (wskazuję na produkty na kasie).
K: Ale czemu aż tyle?
J: Bo tyle to kosztuje.
K: Ale jak to? Jakim cudem, to nie może aż tyle kosztować, nie możesz nic z tym zrobić? Dać mi jakiejś zniżki?
Na odpowiedź, że jednak nic nie mogę z tym zrobić tylko dlatego, że on chce, reaguje oburzeniem, ale i tak płaci i wychodzi.

Podobna sytuacja.
Przychodzi klient z plywoodem (w Polsce chyba mówi się na to „sklejka”) kasuję go, pokazuję cenę, klient zonk:
K: Aż tyle? Ile to kosztuje?
J: £21.49 plus vat.
K: To za dużo, zdecydowanie za dużo, to chyba jakiś żart, w B&Q jest o wiele taniej (w tym momencie klient wyciąga portfel i zaczyna płacić, a monolog trwa). Jakaś tragedia, nie wiem, po co w ogóle tutaj przyszedłem, nie lubię Selco. Gdybym wiedział, że tak będzie, to nie przychodziłbym tutaj (cały czas płacąc), nie wiem, po co w ogóle to kupowałem...
Ehhh, chyba liczył, że tym narzekaniem zmusi mnie do zniżenia ceny czy coś, bo czemu nie poszedł do sklepu obok, w którym podobno jest taniej?

Dosłownie kilka dni temu znowu to samo.
Obsługiwałam tych klientów około 10 minut, mieli dosyć sporo produktów w tym wózku. Skończyłam, pokazuję, że wyszło £238. Oni oczy jak 5 zł, patrzą na wózek, potem na mnie i zaczyna się
K: Cooo? Aż 300 funtów? Ale za co niby?
J: … Za to wszystko (wskazując na ich wózek).
K: Nieeeeeee???
J: Taaaaaaak???
K: Ok, wydrukuj mi rachunek, ja sobie zobaczę, czy się nie pomyliłaś.
J: Nie mogę tego zrobić, mogę wydrukować rachunek, gdy już zapłacisz.
K: Dobra, pokaż mi rachunek (widzę, że nie garnie się do płacenia).
J: (odwracam monitor w jego stronę, żeby wszystko sobie dokładnie sprawdził).
K: Daj mi rachunek, muszę sobie sprawdzić.
J: Najpierw musisz zapłacić.
K: (chyba w końcu zrozumiał) Ok (wsadził kartę, zapłacił, postał jeszcze 5 minut, sprawdził wszystko i wyszedł).

2. Jestem klientem, więc możesz sobie czekać.

To już zaczęło być dla mnie śmieszne. Często tak się zdarza, że klient przychodzi do kasy, wita się (czasem nawet nie), zostawia wózek i idzie dalej robić zakupy, zostawiając mnie z tymi wszystkimi rzeczami, z którymi i tak nic nie mogę zrobić, bo potrzebuję jego numeru klienta. A inni czekają w kolejce. Czasami w trakcie kasowania nagle im się przypomina, że jeszcze coś muszą kupić i wybiegają. Wracają po 10 minutach, zaskoczeni, że na nich nie czekałam i zaczęłam obsługiwać następną osobę.

Na przykład taka sytuacja:

Przychodzi kilku ziomków (sklep zamknięty od 5 minut, ale nadal obsługujemy tych, którzy jeszcze nie wyszli), kasuję ich, podaję sumę, na co oni, że musimy poczekać na szefa, bo szefu będzie płacił, na pytanie kiedy szefu przyjdzie, odpowiadają, że nie wiedzą, bo jeszcze czegoś szuka... Next, please!

Przychodzą jeszcze tacy, którzy staną przy kasie z zakupami, cały czas rozmawiając przez telefon, nie przywitają się, nie podadzą numeru klienta, tylko spacerują i gadają, i gadają, i gadają, mając w dupie mój czas oraz pozostałych, czekających w kolejce za nimi.

3. Rumuni.

Nic nie mam do Rumunów, dużo ich u nas pracuje, wszyscy są raczej w porządku, ale klienci Rumuni to straszne buraki. Niestety przychodzi ich do nas najwięcej. Uważają, że każda białoskóra kobieta jest Rumunką. Od razu zaczynają mówić do takiej w ich języku, bez pytania, czy pochodzi z tego kraju. Gdy tępym wzrokiem patrzę i proszę, żeby powtórzyli, zaczynają jeszcze głośniej krzyczeć w ich języku. Doszło do tego, że tacy podchodzą tylko do kasjerki, która jest z Rumunii, bo inaczej się nie dogadają.

4. Ciota, nie facet.

Przepraszam, ale inaczej tego nie nazwę. Wstępem: gdy klienci kupują drewno, możemy im pożyczyć piłę ręczną, żeby je pocięli. My nie możemy tego robić, bo może to być niebezpieczne (health and safety).

Przychodzi taki facet, normalnej budowy, nawet trochę misiowaty bym ujęła, i mówi mojej 50-kilogramowej koleżance, żeby mu pocięła to drewno... Szczęka opada…

Do mnie też kiedyś przyszło dwóch delikwentów z kawałkiem drewna o grubości dosłownie 2 cm, szerokości 40 cm, z pytaniem, czy im tego nie potnę. Na odpowiedź, że nie mogę i muszą to zrobić sami, zrobili minę, jakby nawet nie wiedzieli, co to piłka ręczna. Zapłacili. Wychodząc: „ale jesteś pewna, że nikt nam tego nie może pociąć?…”.

Zdarzyło mi się (oraz moim koleżankom), że facet poprosił nas o zaniesienie 25-kilogramowych worków z piaskiem do jego samochodu. I nie był to starszy pan ani żadne chucherko. Rozumiem, ktoś może mieć problemy z kręgosłupem czy ogólnie zdrowiem, ale żeby prosić o coś takiego kobietę?

PS. W angielskim do wszystkich mówi się „you”, dlatego w tłumaczeniu nie zwracam się do nich Pan/Pani.

sklepy

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 243 (273)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…