Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#78892

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ta historia zdarzyła się bardzo dawno (jakieś 15 lat temu), gdy byłem dzieciakiem w podstawówce.

Będzie o wrednej praktyce pewnej (pewnie nieistniejącej już) firmy zajmującej się kursami angielskiego.

Była to kolejna lekcja angielskiego w szkole, tyle, że na dzień dobry przywitała nas jakaś nieznana komukolwiek kobieta i rozdała ulotki o płatnych kursach angielskiego. Niby nic dziwnego, gdyby nie fakt, że chciała, by dzieciaki ją wypełniły. Na ulotkach proszono o imię, nazwisko, adres (!) i numer telefonu (!!!).

Ja nie zamierzałem iść na te kursy, bo z angielskim byłem wtedy bardzo obyty (głównie dzięki przechodzeniu ze słownikiem anglojęzycznych gier video wymagających kombinowania), więc spytałem: „a co, jeśli ktoś nie chce iść na kurs?”.
Pani od kursu: „Też wypełnia”.

Ze względu na to, że byłem jeszcze dzieciakiem i mało przeżyłem, nic nie podejrzewałem, wypełniłem i oddałem.

Po kilku dniach dzwoni telefon, odbiera moja matka, i okazuje się, że to ci z kursu. Mówią, że syn (czyli ja) wyraził chęć, by wziąć udział w dodatkowym kursie angielskiego. Ja powiedziałem matce, że nic takiego nie wyrażałem, tylko wypełniłem jakąś ulotkę, bo na lekcji angielskiego każdemu kazali. Matka nie była zadowolona i powiedziała, że nie wyrażałem zgody. Na szczęście dali spokój i dalej nie naciskali, tylko „do widzenia” i się rozłączyli.

Miało się skończyć na tym - aż do następnego tygodnia.

Wtedy to do domu zapukał jakiś pan w garniturze, okazało się, że to facet od tych nieszczęsnych kursów. Chciał przekonać, by jednak wziąć udział w kilkumiesięcznym kursie za 200 złotych.

Z początku spotkał się z niechęcią, jednak powiedział, że kursy będą polegać na inscenizacjach scen (albo, jak by określili niektórzy, roleplay) z życia codziennego. Ze względu na to, że to pisany angielski nie stanowił problemu, a mówiony wymagał u mnie porządnego dopracowania, przekonał nas.

W dzień, kiedy miały być pierwsze zajęcia, byłem już ucieszony, że będzie powiew świeżości i nauka mówienia, a nie tylko łupanie słówek do zeszytu.

Czar prysł, jak zaczęły się zajęcia. Jak się okazało, to było identyczne jak lekcje angielskiego w szkole. Dodatkowe rypanie słówek do zeszytu. Prowadząca zajęcia zapytana o inscenizacje mówiła, że nic o tym nie wie.

No i pojawiali się kolejni niezadowoleni, którym też obiecywano co innego, niż było naprawdę, jeden to nawet wspominał o wycieczkach do Londynu.

Dlaczego o tym teraz piszę? Bo mi się to przypomniało, jak znajomy zapytał o najwredniejsze robienie w konia, na jakie dałem się nabrać.

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 203 (223)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…