Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#79524

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Za każdym razem, kiedy czytam historie o piekielnych nauczycielach, przypomina mi się moja historia z czasów podstawówki. Recz działa się mniej więcej w latach 2002-2005.
Po zakończeniu trzeciej klasy mojej klasie zmieniła się również nauczycielka religii – ze zwykłej katechetki na zakonnicę.
Na wstępie zaznaczę, że moja klasa nie składała się z dzieci przesadnie religijnych. Byliśmy po prostu dzieciakami wychowanymi w tradycji, ale bez jakiegoś nacisku na kwestie religijne.
Nie pamiętam już, kiedy dokładnie zaczął się terror siostry H. – podejrzewam, że było to na jednej z pierwszych lekcji. Zakonnica ta miała, teraz już jestem w stanie świadomie stwierdzić, mocno zaburzone poczucie rzeczywistości. Zaczęło się w miarę łagodnie – przynajmniej tak to odbieraliśmy. Zbieranie dowodów na nasze uczestnictwo w mszach (podpis księdza) i nabożeństwach (np. na majówkach rozdawane były naklejki z obrazkami przedstawiającymi kwiaty) – jeśli nie mieliśmy możliwości okazać siostrze H. takiego dowodu podczas lekcji religii, to do dziennika wędrowała jedynka. Zakonnicy jednak to nie wystarczało – w końcu ocena z religii nie liczyła się do średniej, przez co taka metoda była dla nas raczej mało straszna. Podobne sytuacje miały miejsce przy każdym nabożeństwie, jakie tylko się zbliżało.
Siostra H. miała aspiracje nawrócić nas, ale skoro oceny z religii nie przynosiły skutku, wzięła się za oceny z zachowania. I tutaj nie byłoby piekielnie, bo jakie znaczenie ma taka ocena wszyscy wiedzą. Jednak zakonnica wzięła sobie do serca nie samo strasznie uwagami. Zdarzało się, że lekcją poprzedzającą religię był wf. W większości takich sytuacji katechetki/księża brali pod uwagę, że dzieciaki są zmachane i albo prowadzili lekcje w raczej luźny sposób, albo wręcz starali się wprowadzić do nich elementy zabawy ruchowej (lekcje na dworze, jakaś gra, cokolwiek). Przez to zdarzało się, że na religię przychodziliśmy w strojach od wf-u, szczególnie w ciepłe dni (stało się to za przyzwoleniem nauczycieli). Nauczyciele patrzyli na to przez palce – stroje na wf wszyscy mieliśmy takie same (biała, gładka koszula i czarne lub granatowe spodenki), a gdy wf poprzedzał ostatnią lekcję po prostu było to odbierane jako rzecz naturalna, że jako leniwe dzieci nie przebieraliśmy się w „normalne” ubrania.
Siostrę H. nasze stroje sportowe bardzo bulwersowały. I żeby chociaż mówiła, że to niestosowne – jej argument był zgoła inny. Wtedy to z pełnym przejęciem mówiła, że jesteśmy dziećmi szatana, że pójdziemy do piekła, że Bóg nas nie kocha, bo obnażamy się, bo pokazujemy nasze ciała, bo prowokujemy. I wierzcie mi lub nie, mówiła to w sposób tak nawiedzony, że można się było przestraszyć – nie umiem teraz napisać tego słowo w słowo, ale te słowa w połączeniu z tonem głosu i aparycją godną postaci z horroru były przerażające. Nie była to jednorazowa sytuacja – takie awantury odbywały się za każdym razem, a wręcz z upływem czasu przybierały na sile – jakaś dziewczynka przyszła do szkoły w koszulce na ramiączkach/bez rękawków – dziecko szatana. Modne dżinsy (takie rozszerzane, albo z jakimś cekinem na kieszeni) – dziecko szatana. Krótkie spodenki (ale nie takie, jakie teraz obserwujemy na ulicach – tylko takie do pół uda, czy do kolana) – dziecko szatana. Czarne ubrania – dziecko szatana. Biżuteria (wisiorek czy koraliki) inna niż medalik – dziecko szatana. I naprawdę były to awantury – lament, dochodziło nawet do lekkich przepychanek – H. potrafiła podejść do swojego upatrzonego szatańskiego pomiotu i szturchać go w ramię, popychać ławkę tak, żeby dociskała do jej ofiary itp. Zapamiętałam ją toczacą pianę o nasz wygląd. O obecności w kościele.
Sytuacja stała się poważna – zdarzały się ucieczki z lekcji, dochodziło do chamskich sytuacji (pinezki/klej/kreda na krześle H., wrzucanie żuków do sali, utarczki słowne, kiedyś część chłopców na oczach H. podczas lekcji wyskoczyła z okna – sala była na parterze). Wychowawczyni za bardzo się nie przejęła (z tego, co obiło się nam o uszy zakonnica miała mocne plecy w lokalnej parafii, która ściśle współpracowała ze szkołą), zaproponowała napisanie podania o zmianę nauczyciela religii – podanie napisane, ale temat umarł śmiercią naturalną, a zakonnica, kiedy tylko się o tym dowiedziała, zaczęła uderzać w nas ze zdwojoną siłą. Upokarzanie podczas lekcji wybranej jednostki (klasa wstawiała się za taką osobą zawsze, ale to tylko prowadziło do jeszcze dzikszych awantur), szuranie ławkami, złorzeczenie. Rodzice wiedzieli, ale wychowawczyni bardzo umniejszała temu problemowi – bo to tylko dzieci, bo siostra jest konserwatywna. Rodzice nie mogli doprosić się o jakąkolwiek reakcję, byli uspokajani tekstami o tym, że to przesada, że nic się nie dzieje. Dla nas jednak sprawa nie umarła, wierciliśmy, wierciliśmy, aż stało się – zakonnica będzie gościem na zebraniu tak, aby rodzice sami mogli przedstawić jej swoje racje.
Nie pamiętam już wszystkiego, co moja mama relacjonowała po tym spotkaniu. Pamiętam tylko cytat z H. „Bo oni [czyli my] mnie nie słuchają! Oni traktują moje słowa jak monolog! Oni nie wiedzą, że monolog jest kiedy ja mówię, a oni nie słuchają. Dialog jest, kiedy ja mówię, a oni słuchają! Trzeba nauczyć dialogu!” Rodzice wtedy dopięli swego – wnioskowali o zmianę nauczyciela i...
Udało się. A raczej częściowo się udało. Zakonnica nie pełniła dłużej roli katechetki w szkole. Szkoda tylko, że to była dla nasz szósta klasa, a ona ten rok miała już dokończyć. Jednak z satysfakcją mówiliśmy, że to my ocaliliśmy młodsze klasy od spotkania z tą sługą bożą.
Wiem, że to nie zakonnica była najbardziej piekielna, a wychowawczyni, która nie reagowała na nasze skargi, a rodzicom wciskała kit. Co nie znaczy, że samą H. wspominam dobrze – teraz z pogardą uśmiecham się na myśl o tym wszystkim, ale jako dziecko czułam wstręt do lekcji religii.

szkoła religia zakonnica nauczycielka

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 44 (90)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…