Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#79739

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytając od niedawna Piekielnych trafiam na wiele historii związanych z różnymi pracodawcami i różnymi firmami. Naszło mnie więc, by opisać moje zmagania z pewnym prywatnym przedsiębiorcą.

Otóż lat temu 6 z lekkim nakładem, po zakończonym stażu w pewnym urzędzie, musiałem znaleźć nową pracę. Dodam, że mieszkam w bardzo małym mieście, niedaleko małego miasta, więc o pracę w okolicy trudno. Nie bardzo chciałem wyjeżdżać dalej gdyż zacząłem wtedy studia zaoczne i perspektywa opłacania czesnego, mieszkania, rachunków i wyżywienia z niewielkiej pensji mnie nie urządzała, a u mamusi na garnuszku przynajmniej na czas studiów mogę pomieszkać. Więc pozostaje szukać pracy w okolicy. Dodam, że byłem już technikiem budownictwa. Nie za bardzo mi szło w poszukiwaniach, więc moja matula postanowiła mi pomóc.

Jako, że z racji wykonywania swojej pracy ma jakieś znajomości (kasjerka w banku), zapytała właściciela pewnego przedsiębiorstwa budowlanego czy mnie nie zatrudni. Właściciel (na potrzeby historii będę go nazywał M) na to, że nie ma problemu, niech dzwoni się umówić na rozmowę. By dobrze oddać całość, M miał swoją siedzibę w małym mieście w budynku, gdzie swoją siedzibę miał jego ojciec (firma spora z pewną renomą), brat i siostra (pod szyldem ojca, lecz wykonujące wszystko na własną rękę), oraz matka M z hurtownią materiałów budowlanych (jednak te informacje przydadzą się później).

U ojca M dłuższy czas pracował już mój ojciec, a i mnie się zdarzyło tam dorabiać w wakacje na budowach. Jednak nie było opcji zatrudnić się u ojca M (większe możliwości rozwoju).
Po umówieniu się na rozmowę z M, stawiłem się w siedzibie (w piątek wieczorem). Pierwsze pytanie: "Czy jesteś odporny na stres?" Mówię, że nie wiem. Nie byłem, jak się później okazało. Chwila rozmowy i jestem zatrudniony. Jeszcze parę śmieszków M do swoich pracowników tam obecnych, że i tak wszyscy ode mnie odejdziecie (prorocze słowa).

Zaczynam w poniedziałek. Jeszcze nie wiadomo czy na budowie czy w biurze, nie wiadomo na jakich warunkach. Nic to. Nazajutrz dnia następnego czyli w sobotę, M dzwoni i mówi: "Słuchaj Voju, w mieście oddalonym o milion kilometrów mam budowę i potrzebuję żebyś tam był przez miesiąc i otwierał tylko drzwi i zamykał podwykonawcom.", Mówię, że ni ch*ja bo mam studia i zjazdy na weekendach. On na to, że spoko, zapomniał o studiach, przyjdź w poniedziałek.

Nieźle się zaczyna. Na własny koszt miałem jechać na miesiąc w delegację bez słowa wyjaśnienia o co chodzi. W poniedziałek stawiam się na firmie, zostaje skierowany do Kazika. Tyle mi wiadomo. Dostałem miejsce przy takiej ladzie jak w korpo (na dużej sali, kilka ścianek na 1,6 m wysokości, po obu stronach długie lady), krzesło, laptopa i telefon służbowy.

Przyszedł Kazik. Wyjaśnił, że będę wyceniał kosztorysy ofert przetargowych, razem z trójką ludzi, a on sam jest nieoficjalnie, kierownikiem nieoficjalnego działu ofertowego w tej firmie. Dla niewtajemniczonych, taki dział zbiera dokumentacje przetargowe z różnych instytucji (państwowych lub prywatnych), wycenia kosztorysy i składa ofertę do tychże instytucji. Jeżeli oferta spełni wymagania, zostaje wybrana do realizacji inwestycji. Nie wiem jak teraz ale wtedy podstawowym kryterium przy wyborze była najniższa cena. Powodowało to różne sytuacje. Najniższej klasy materiały użyte do budowy, szybki czas wykonania z pominięciem technologii, a później wychodzą jaja. Nieważne. Taka ustawa.

Pierwszy miesiąc to nauka oprogramowania kosztorysującego, wysyłanie zapytań o ceny do firm, setki telefonów, praca 10 h dziennie. Podobało mi się to. W sumie jedyna piekielność to gdy musiałem zostać całą dobę, bo termin składania ofert kurczył się jak jajka w lodowatej wodzie, a kosztorysy niewycenione. W ramach rekompensaty następny dzień wolny. Spoko. Kazik jako kierownik, był w porządku, inżynierowie pracujący u M też. Ogólnie atmosfera na plus. M czasami pokrzyczał na kogoś, ale nic poza tym.

W końcu przyszedł czas zapłaty. Dopiero wtedy się dowiedziałem za ile pracuję. M wziął mnie do stoliczka i płaci, 100, 200, 300,..., 1000. Tak. Dostałem tysiąc złotych za 10-godzinne zmiany przez cały miesiąc pracy. Nie opierdzielania się. Uczciwej pracy. Oczywiście na czarno. Jakby ktoś mi w mordę dał. Na stażu zarabiałem 800 zł, ale tam pracowałem 8 godzin dziennie i nie robiłem praktycznie nic konstruktywnego. Takie przynieś, podaj, pozamiataj. Noż kutwa.

Wróciłem do domu i rzuciłem te pieniądze na stół przed ojcem i powiedziałem co myślę o tej firmie. Był to jednak dopiero początek "wspaniałej" przygody w tym zacnym przedsiębiorstwie ponieważ potrzebowałem pieniędzy (jakichkolwiek).

Jeśli chcecie, będzie część dalsza z rozbijaniem ścianek działowych pięścią, pracą po 20 godzin dziennie, prawą ręką M tzw. "dyrektorze" z jakąś formą ADHD, kontrolowaniem wychodzenia na siku, prawie popadnięciem w depresję i wiele, wiele, więcej.

PS. Wszystko było na gębę załatwione. Nie pytałem o zarobki, być może dlatego, iż myślałem, że to oczywiste i ta minimalna mi się należy. Nie pamiętam w sumie czemu nie dowiedziałem się ile będę zarabiać. Zganiam to dziś na moją głupotę młodzieńczą. Starzy pracownicy mówili, że 1500 powinienem dostać, bo każdy nowy tyle miał. Byli zdziwieni jak im powiedziałem ile dostałem. M pewnie chciał mnie sprawdzić. Zresztą nie miałem tytułu co najmniej inżyniera, tylko technika, a to też swoje daje. Dlaczego więc po miesiącu nie odszedłem? Ponieważ liczyłem, że zrobię w tej firmie uprawnienia budowlane.

przedsiębiorstwo budowlane

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 128 (176)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…