Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#80739

przez ~bylapracownica ·
| Do ulubionych
Odbieram zaspana rano telefon. Numer nieznany, ale z racji obecnej pracy to mnie nie dziwi. Jednak to nie potencjalny klient, a ktoś zupełnie niespodziewany - mój były szef.

Zdziwiona czego on może chcieć ode mnie, czyli jak się dowiedziałam pocztą pantoflową, "najgorszej pracownicy, której już w życiu nie zatrudni" (o czym w części drugiej tekstu), kontynuuję rozpoczętą od uprzejmości konwersację.

Otóż były mój szef przyjął wielkie zamówienie i potrzebuje na już pracowników do swojego niewolniczego zakładu. Wróć. Do jego firmy, dbającej o pracowników jak o własne dzieci. Jako, że nagle według niego podczas mojego okresu próbnego byłam bardzo wydajna i dobrze pracująca, zaproponował mi, abym przyszła znowu do pracy. Jako, że komedię czasem lubię, zaczęłam pytać o rodzaj umowy, stawkę, kiedy i na ile się mam zatrudnić. Kochany szef, normalnie altruista, zaoferował, że dostanę umowę zlecenie i aż 13 zł brutto. Praca od jutra od godziny 6 do 16. Potem oczywiście od 16 do 24, gdy przyjdzie tydzień na popołudnie. Oraz sobotę, której na umowie nie będzie, ale jest podwójnie płatna.

Poinformowałam szefa, że zgodnie z prawem jeśli mam określone godziny pracy, to już to nie jest umowa zlecenie, a zwykła umowa o pracę, gdyż nie mogę sama wybrać sobie czasu pracy, tak aby wykonać określone zlecenie. Szef się naburmuszył. Już miał zacząć dodawać coś od siebie, gdy odpowiedziałam mu, że również skarbówka chętnie się dowie o pracy na czarno. Nie wiem czemu, ale szef rzucił słuchawką. A przecież byłam miła i tak potrzebna.

W sumie i tak przez tę prawie 2 letnią przerwę mało pamiętałam, a po mieście chodziły plotki, że jestem bezrobotna, bo pracuję głównie w domu lub w biurze po drugiej stronie Polski, więc pewnie Janusz Biznesu pomyślał, że polecę na jego super ofertę.

II.
Należą wam się wyjaśnienia skąd u mnie wygrana tytułu "Miss najgorszych pracownic". Podobno według kierowników, gdy pracowałam w mej wymarzonej pracy na taśmie, w 45*C, na umowę na 1,5 miesiąca, strasznie pyskowałam. Miałam wtedy te 22 lata, młoda byłam, pełna zapału, aby zarobić pieniądze na wycieczkę, więc do zakładu przyszłam. Jednak już po tygodniu wiedziałam, że gdy tylko skończy się umowa na czas określony, więcej w tym zakładzie nogi nie postawię.

Podczas podpisywania umowy zostałam zapewniona, że praca jest od poniedziałku do piątku w systemie zmianowym - co tydzień wchodzi się na inną zmianę. Jednak już w pierwszym tygodniu kierownik poinformował mnie, że mam przyjść w sobotę. Ja zdziwiona, że o co chodzi, a kierownik tłumaczy, że trzeba, bo terminy, bo ojojoj, zakład runie. Spytałam się czy dodatkowo, więcej płatne, czy dzień wolnego. Okazało się, że dzień wolny jest jedyną opcją, bo za sobotę przysługiwało okrągłe 90 zł, czyli aż 4 zł więcej niż dniówka.

Tak że w sobotę przyszłam, ale od razu z karteczką, że mój dzień wolny wykorzystam w środę (akurat we wtorek znajoma organizowała urodziny, to zdążyłabym wyleczyć przez dzień syndrom poimprezowy i nie wejść do zakładu na bani). Kierownik zaczął na mnie krzyczeć, że jak to, że oni za tą sobotę płacą i żaden dzień wolnego. Okej, oznajmiłam więc, że chcę zobaczyć wyszczególnioną sobotę na wypłacie. Jak się okazało, wypłata za sobotę "do ręki". Powiedziałam więc kierownikowi, że albo dostaję ten dzień wolny, albo o systemie "do łapki" dowie się skarbówka, bo ja na czarno robić nie będę, gdyż jak mi się coś stanie, to nic nie dostanę. A praca z maszynami, przy których można stracić palce. Dzień wolny dostałam.

Gdy potem widziałam swoje nazwisko na sobocie, szłam prosto do kierownika i mówiłam mu, że ja na umowie mam pracę poniedziałek-piątek. Raz specjalnie, będąc już wściekła za 3 numer z listą, przyszłam tuż po skończeniu zmiany piątkowej. I było larmo, że kogo oni teraz znajdą. No cóż, nie mój interes.
Również, jak się domyślam, moje pyskowanie polegało na dochodzeniu mych praw, czyli kolejno:

-pracowniczej szafki, której nie doczekałam się przez całą umowę;
-kurs BHP, który odbył się dopiero pod koniec 2 tygodnia;
-pełnego wymiaru przerwy w pracy (bo często była to tylko, że tak nazwę sikpauza, gdyż było to tylko 5-10 min);
-potwierdzenia, że za nockę dostanę więcej (spoiler - nie dostałam).

I gdy minęła moja umowa, z ulgą nie poszłam do pracy. Otrzymałam tego samego dnia, po godzinie 22 telefon (bo akurat wypadała nocka) z pretensjami, że gdzie ja jestem. Zgodnie z prawdą odpowiedziałam, że w domu, bo moja umowa wygasła. Koniec baśni.

Zastanawiałam się nad zgłoszeniem pracodawcy odpowiednim instytucjom, jednak potrzebowałabym na to twardych dowodów. A cóż, w mojej miejscowości nie ma zbyt wielu miejsc pracy i żadna z pracownic nie poszłaby mnie poprzeć. Ogólnie większość z kobiet i mężczyzn tam pracujących to były osoby po zawodówce lub podstawówce, bez szans na pracę w innym miejscu. I szczerze im współczułam, kiedy ja, mając tę pracę stosunkowo gdzieś, bo dzieci mi w domu nie płaczą, a przyjemność w postaci wycieczki mogła poczekać, to one były raczej skazane na łaskę lub niełaskę Janusza Biznesu.

pracodawcy

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 111 (129)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…