Miałam naście lat, kiedy wykryto u mnie niedoczynność tarczycy. Przez kilka lat leczyłam się prywatnie (a raczej leczyli mnie rodzice, w końcu to oni płacili), bo tyle trwało wyczekanie sobie miejsca na liście pacjentów - tu mała uwaga: do trzech lekarzy w moim mieście mogłam dostać się na NFZ na "incydentalną" wizytę, czyli miałabym badania, kilka wizyt i recept, a po wyregulowaniu hormonów zostałabym bez lekarza prowadzącego.
Dzisiaj dowiedziałam się, że po prawie dekadzie leczenia znowu będę musiała za nie płacić, jeśli nie chcę zmieniać lekarza. Moja pani endokrynolog stwierdziła, że nie przedłuży kontaktu z NFZ, bo nie ma zamiaru zostawać po godzinach przez niedouczone flądry, które endokrynologa pierwszy raz w życiu widzą w ciąży, a przed nią nawet sobie TSH nie zrobią, a potem wparowują do gabinetu i żądają przyjęcia na już, bo "ustawa za życiem".
A zrobi to, bo nie po to sama wynajmuje i wyposaża sobie gabinet, żeby jej ktoś dyktował, ilu pacjentów dziennie ma przyjmować. Mnie pozostało umówić się na wizytę już prywatnie, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Dzisiaj dowiedziałam się, że po prawie dekadzie leczenia znowu będę musiała za nie płacić, jeśli nie chcę zmieniać lekarza. Moja pani endokrynolog stwierdziła, że nie przedłuży kontaktu z NFZ, bo nie ma zamiaru zostawać po godzinach przez niedouczone flądry, które endokrynologa pierwszy raz w życiu widzą w ciąży, a przed nią nawet sobie TSH nie zrobią, a potem wparowują do gabinetu i żądają przyjęcia na już, bo "ustawa za życiem".
A zrobi to, bo nie po to sama wynajmuje i wyposaża sobie gabinet, żeby jej ktoś dyktował, ilu pacjentów dziennie ma przyjmować. Mnie pozostało umówić się na wizytę już prywatnie, ze wszystkimi tego konsekwencjami.
Gabinet prawie prywatny
Ocena:
118
(136)
Komentarze