Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#89029

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Covidowa psychoza.
Będzie długo.

Na kilka miesięcy przed wybuchem pandemii wysiadły mi nerki. Dializoterapia stała się niezbędna, a lekarz, który mi wydał ten wyrok.. znaczy tę diagnozę, był jednocześnie szefem lokalnej stacji dializ.

Z początku wszystko grało, lekarz wydawał się konkretnym gościem, który wie co robi, ja się przystosowywałem do nowego trybu życia, ogólnie cud, miód i orzeszki (że tak sobie pozwolę zażartować, biorąc pod uwagę powagę sytuacji).

A potem przyszedł pamiętny marzec, anno domini 2020.

Szanowny pan doktor zarządził, co następuje:
-maseczki obowiązkowe, kto nie założy - nie będzie podłączony do aparatury. Sam przy tym maski nie nosił, lub nosił "na nosacza".
-zakaz podawania ręki na przywitanie, kto się nie dostosuje - jak wyżej. On się z niektórymi pacjentami witał jak ze starymi znajomymi.
-nakaz zgłaszania wszelkich "podejrzanych" objawów, jak ktoś zakaszlał w trakcie dializy - doktor w momencie stał nad pechowcem i perorował, że być może pechowiec ma koronawirusa i trzeba rozważyć oddzielenie go od "zdrowych". Tutaj doktor się chociaż nie wykazywał hipokryzją, bo ani nie kaszlał, ani nie kichał.

Po jakimś czasie uroiło mu się, że wirus się przenosi przez oczy, więc poza maseczkami mieliśmy nosić również przyłbice. Wiem też, że w planach były kombinezony, takie jak mają pracujący z covidem pracownicy ochrony zdrowia.

Jednego kolegę doktor tak zastraszył, że konsultacja psychiatryczna i leki uspokajające były niezbędne, bo kolega w panice zaczął się agresywnie zachowywać względem doktora i pielęgniarek.

Doktor popadł w na tyle poważną paranoję, że jak tylko szpital dostał pulę testów to z miejsca wykorzystał swoje znajomości, i znaczną część tych testów przygarnął dla stacji dializ. Od tego momentu na trzy dializy w tygodniu, dwie mieliśmy z atrakcjami w postaci patyka w nosie.
Testował nas tak długo, aż w końcu u jednego pacjenta wytestował dodatni wynik. Pacjent bez żadnych objawów, prawie zdrowy (nie licząc niewydolności nerek), a lekarz mu wmawia, że dodatni wynik to w zasadzie wyrok, że na 95% wyląduje pod respiratorem, że mu wirus zeżre płuca...
Powiem tyle, że dla pacjenta skończyło się to tylko dializami w "covidowej" części szpitala. Po dwóch tygodniach wrócił jak gdyby nigdy nic, a testy trwały dalej.

Co jakiś czas ktoś się okazywał pozytywny, znikał na dwa tygodnie na covidowych dializach i wracał. Ja z kolei, jak na złość, cały czas byłem negatywny i w dodatku coraz bardziej do mnie docierało, że coś tu nie gra. Maseczki nosiliśmy wtedy wszyscy, godziny dla seniorów działały w najlepsze, do lasu wejść nie było wolno, a mimo tego ilość zakażeń cały czas rosła.

Stwierdziłem więc, że mam to gdzieś. Przestałem przestrzegać obostrzeń, maseczkę zakładałem tylko do podłączania i odłączania, z niektórymi współpacjentami witałem się podając rękę, a przyłbicę wyrzuciłem.
Ani razu nie odmówiono mi dializy z tego powodu, ale dla doktorka stałem się wrogiem numer jeden, bo "miałem czelność podważać jego nakazy". Testy w moim przypadku stały się jeszcze częstsze, patyk w nosie miałem na każdej dializie (a jak niefortunnie zakaszlałem czy kichnąłem to nawet i kilka razy w ciągu jednej dializy). I dalej każdy test miałem negatywny, więc konsekwentnie trzymałem się swojego mamtowdupizmu. Teksty o przenoszeniu wirusa kwitowałem krótko: "jakiego wirusa, przecież test negatywny", co doktorka doprowadzało do szewskiej pasji.

Cierpliwości na to testowanie i wmawianie mi, że jestem zagrożeniem starczyło mi na jakieś dwa miesiące. Po tym czasie wygarnąłem doktorkowi w mało wybrednych słowach wszystko co mi leżało na wątrobie: bezsens jego nakazów, których sam nie przestrzega, bezsens testowania mnie co drugi dzień, to że jego prywatną paranoję przenosi na pacjentów.. Dodałem jeszcze, że jak się tak bardzo boi to niech zostanie w domu, bo to tylko dwa tygodnie i zasugerowałem, że już kiedyś był taki lekarz, który bardzo lubił eksperymenty na pacjentach. Nazywał się Mengele.

Tego było za wiele dla ego wielmożnego pana doktora, z trzaśnięciem drzwiami zamknął się w gabinecie, a potem przez jakiś miesiąc nie pokazywał się na stacji dializ bo wziął urlop.

W międzyczasie wszedł temat szczepień. Doktorek wrócił z urlopu i od razu przeszedł do ofensywy. Wszyscy pacjenci mieli się zaszczepić bo tak i koniec. Zapytałem wtedy czy szczepionka będzie tak samo skuteczna jak maseczki i zamykanie lasów, na co kazał mi, cytuję, "nie pyskować bo dopiero wrócił z urlopu".

Cóż, szybciutko się musiał wybrać na następny, bo nie dość że "pyskowałem" dalej to jeszcze się nie zaszczepiłem ani jedną dawką.

Niektórzy z zaszczepionych pacjentów na krótko po przyjęciu szczepionki po raz drugi złapali covida. Dwóch z nich (w tym zastraszony przez doktorka kolega) niestety zmarło, a kilku innym ledwo się udało przeżyć. Jak już wrócili do zdrowia to wszyscy zgodnie stwierdzili, że kolejnych dawek nie mają zamiaru przyjmować jeśli ma się to skończyć tak jak drugie zarażenie.
Powiedzieli o tym doktorkowi, a on zrobił awanturę mojej skromnej osobie. Bo "daję zły przykład" i "przeze mnie pacjenci się nie szczepią".

Uspokoił się dopiero gdy współpacjenci mu powiedzieli, że zły przykład to daje swoim terroryzmem wyłącznie on, i już wolą się nie szczepić niż po szczepieniu z jego polecenia cierpieć katusze.

I oczywiście przez tę "bezczelność" musiał odpocząć. Szczęście w nieszczęściu, po jego powrocie z urlopu zaczęły się w szpitalu zmiany personalne. Przestał szefować stacji dializ i nastał błogi spokój.

Nie na długo, ale o tym opowiem w następnej historii, jeśli ta się spodoba.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -7 (25)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…