Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#89755

przez ~Nauczycielkaprzedszkola ·
| Do ulubionych
Jestem nauczycielką w przedszkolu. Dodałam kiedyś tutaj historię, jak wygląda praca w przedszkolu. Dostałam wtedy komentarze, że to wina dyrekcji. I wiecie co? Mieliście rację. Dotarło to jednak do mnie w momencie, gdy znalazłam inną pracę. Dzisiaj chcę opisać, jak wyglądała praca z szanownymi dyrektorkami...

Zaczęło się już przy zatrudnianiu. Najpierw rozmowa kwalifikacyjna. Pytałam wcześniej, czy mam przygotować zajęcia dla dzieci - nie, one chcą tylko porozmawiać. Wytrzymały mnie ponad godzinę, ale było wszystko okej. Poprosiły, żebym poprowadziła zajęcia. Z racji tego, że w tym miesiącu już brałam urlop na pogrzeb prababci i nie chciałam brać kolejnego dnia, dyrektorka poszła mi na rękę i pozwoliła zrobić zajęcia o 15. Miały być bez konkretnego tematu, bardziej moje zabawy z dziećmi, niż coś dydaktycznego. Przygotowałam zabawy, które do tej pory świetnie sprawdzały mi się z dziećmi i poprowadziłam zajęcia, które, jak się okazało, wyszły w porządku. Podczas omawiania zajęć z dyrekcją usłyszałam od wicedyrektorki, nazwijmy ją X, że brakowało celów. Wyjaśniłam, że miałam tylko pobawić się z dziećmi, nic konkretnego, że chciały zobaczyć, jaki mam kontakt z dzieciakami. Dyrektorka, nazwijmy ją Y, przyznała mi rację. Wydaje się to mało znaczące, ale już wtedy powinna zaświecić mi się czerwona flaga... Ostatecznie umowę dostałam od marca do grudnia, z zaznaczeniem, że "na 100% dostanę później umowę" oraz "oni szukają jedynie ludzi na stałe, więc żeby nie okazało się, że zrezygnuję".
Jeszcze ważna informacja: moje pensum (czyli godziny w przedszkolu) to było 30 godzin. Rzadko kiedy jednak rzeczywiście tyle spędzałam w przedszkolu, głównie robiłam bezpłatne nadgodziny.

Kolejna "red flag" powinna się pojawić w momencie, gdy jedna nauczycielka, w formie żartu, zapytała, czy na rozmowie kwalifikacyjnej padło pytanie, czy zamierzam zajść w ciążę. Okazało się, że w ciągu kilku miesięcy 8 osób poszło na L4 związane z ciążą i kolejne dwie miały odejść w ciągu miesiąca. Przypadek? Może.

W pierwszym tygodniu pracy miałam mieć tylko poranne zmiany. W tym jeden piątek przypadł mi 7-12. Ucieszyłam się, bo musiałam jeszcze zdążyć na uczelnię, a jako że dojeżdżałam 90 km w jedną stronę pociągiem (które zresztą jeździły bardzo rzadko), to byłabym punkt 16 na uczelni. W czwartek o godzinie 14 dowiedziałam się, że jednak muszę być 8:30-15:00. Zgodziłam się, pod warunkiem, że będę mogła być 8:30-14:40, jako że musiałam dojechać jeszcze do szkoły. Trochę bolał mnie fakt, że ledwie zaczęłam pracę a już będę musiała wydać 200 zł na paliwo (moje auto okropnie dużo pali), ale trudno. W piątek czekałam, aż ktoś mnie zmieni. O 14:58 przyszła X, że mogę już pójść, skoro się śpieszę na uczelnię... Tak, wicedyrektorka stwierdziła, że 18 minut to nic, kiedy masz godzinę do zajęć oraz 90 km do przejechania w weekend, w trakcie korków.

W kwietniu zwolniono pomoc. Usłyszałam, że "źle się odnosi do dzieci". Zdziwiłam się, bo przy mnie naprawdę miała super podejście do nich, była miła. Dzieciaki ją lubiły i gdy miały gorszy humor, to właśnie ta pomoc je rozweselała. Zazdrościłam jej podejścia do dzieci. Miała też super kontakty z rodzicami. Stwierdziłam że co ja tam mogę wiedzieć - w końcu krótko pracuję, może serio mi się tylko wydawało (teraz jestem pewna, że nie wydawało, szczególnie, że było jeszcze kilka sytuacji, gdy wmawiano mi, że coś powiedziałam, a tak nie było).

Z początku było wszystko okej. Na tyle, że zatrudniła się tam moja koleżanka, nazwijmy ją A. Pod koniec kwietnia dostałam wychowawstwo (byłam, jak się okazało, trzecim nauczycielem w grupie trzylatków, bo co chwilę ktoś odchodził). Usłyszałam przy tym od Y, że jestem super nauczycielem, fajnie prowadzę zajęcia. X się zgodziła, powiedziała, że podoba im się, jak się odnoszę do dzieci. Pierwsze dni maja, moja koleżanka miała wypadek w pracy. Pech chciał, że ja w tym czasie dostałam rwy kulszowej. Koleżanka nie chodziła, więc poszła na L4, ja na ketonalu próbowałam pracować, chociaż co chwilę robiło mi się słabo z bólu. Oczywiście, przyszły zastępstwa, i tu się zrobił lekki problem.
Najpierw podpadłam jakimś żartem o bezpieczeństwie. X spojrzała na mnie wtedy jak na kosmitkę i ochrzaniła. Okej, nauczyłam się, żeby w pracy nie żartować.
Następnie dowiedziałam się, jakie przypadają mi zastępstwa. Najpierw na najbliższe dwa dni, czyli czwartek i piątek. W czwartek pracowałam 10-18, w piątek 9-18. Do tego w piątek była wycieczka. Pech chciał, że nikt nie pomyślał, że teatr to nie do końca dobre miejsce dla trzylatków. Przez większość spektaklu wychodziliśmy z dziećmi przed salę, bo płakały ze strachu. Dużo czasu spędziły nam na kolanach albo rękach. W dodatku nie spali, bo wycieczka akurat w porze, kiedy przypadało leżakowanie, więc grymasili i dużo płakali. Niektórzy nie chcieli zejść z rąk. Płakałam z bólu razem z nimi, kiedy niosłam dziecko na rękach i jednocześnie ciągnęłam węża, z którym się poruszaliśmy. Po pracy nie mogłam dojść do pociągu (a miałam 2 km), bo nie byłam w stanie się ruszać. Całą drogę do domu przepłakałam z bólu.
Jeśli spytacie, czemu nie poszłam na L4 - bo zaledwie dwa tygodnie wcześniej wróciłam z niego, gdzie wysiedziałam się półtora tygodnia na L4 z powodu covida. Nowe miejsce w pracy, więc nie chciałam pójść znowu na L4.
Ale zanim wróciłam do domu, Y przyszła ze zmianami na kolejny tydzień, jako że wciąż były zastępstwa. I tu małe wyjaśnienie: w ciągu tygodnia miałam góra dwie zmiany popołudniowe, i to było mi obiecane przez Y na rozmowie kwalifikacyjnej. W przyszłym tygodniu wypadała mi jedna popołudniówka. Dwie obstawiała inna nauczycielka, dwie moja koleżanka, co poszła na L4. Jakie było moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się, że miałam cały tydzień drugie zmiany... Żeby było śmieszniej, dojeżdżałam tylko ja i moja koleżanka, reszta miała 5-20 min autem. Po południu nie miałyśmy czym wracać do domu, najczęściej czekałyśmy półtorej godziny i do domu zajeżdżałyśmy przed 22. Dyrekcja o tym wiedziała i, uprzedzając komentarze, nie wymagałyśmy z koleżanką specjalnego traktowania, dwie zmiany popołudniowe (tak jak było ustalane) były w porządku. Ale pięć - to przesada.
Zaprotestowałam. Powiedziałam, że nie przyjdę w jeden dzień na drugą zmianę, bo mam swoje załatwienia. Mogę być 7-14 (wg stałego grafiku miałam mieć wtedy 7-12). Usłyszałam, że to "za krótko". Przypominam: w przedszkolu miałam być 30 godzin. Każda zmiana w tym tygodniu miała być jednak po 7 godzin, czyli i tak bym wykraczała. Ten jeden dzień, kiedy zaprotestowałam przed drugą zmianą i powiedziałam, że mogę być i tak 7 godzin, usłyszałam, że 8 to jest minimum, ile powinnam być w pracy w przedszkolu*. Po wielu pretensjach jednak postawiłam na swoim.

I od tej pory zostałam wrogiem. Nagle okazywało się, że moje zajęcia są beznadziejne, dzieci mnie nie lubią i przypisywano mi słowa, których nie powiedziałam. Z początku, że groziłam dzieciom. Cóż, to nie były moje słowa, a nowej pomocy, która przyszła za zwolnioną kobietę. Wtedy jednak pomyślałam, że może coś ze mną jest nie tak, że może serio to powiedziałam i nie pamiętam - byłam jedynie pewna, że takie słowa padły też z ust pomocy.

Niektóre dzieci przeżyły gorzej kolejną zmianę nauczycieli. Jeden chłopiec gorzej spał i jadł. Matka zaczęła się o to burzyć, miała pretensje, że ja nie umiem zmusić jej dziecka do spania i jedzenia. Jednocześnie Y ochrzaniła mnie, że przecież powinnam już dawno porozmawiać z tą matką, skoro dziecko gorzej jadło! Ale skąd mogłam wiedzieć, że je gorzej, a nie że jest po prostu niejadkiem? Do dzisiaj tego nie wiem.

Ta sama matka doczepiła się do mnie, że nie umiem odpieluchować jej syna. Dziecko w domu nosiło pampersa, w przedszkolu nie. Jak dla mnie, załatwiał się naprawdę ładnie. Jedynie czasem zdarzało mu się popuścić na leżaku, podczas spania. Za każdym razem matka chodziła na mnie na skargę, że ja nie umiem nawet jej syna wysikać. Nie wiem co się działo w domu, ale musiało być grubo pod tym względem, bo ostatecznie dziecko nie chciało w ogóle sikać w przedszkolu. Musiałam go zagadywać, pokazywać mu coś za oknem, opowiadać przeróżne historie. W tym czasie ktoś inny (najczęściej pomoc) musiał się zajmować pozostałymi dziećmi, bo ja byłam skupiona na tym jednym. Doszło do tego, że byłam jedyną osobą, która była w stanie wysikać tego chłopca, chociaż i tak zdarzało mu się popuścić na leżaku, chociaż bardzo rzadko.
Najgorsza jest tutaj reakcja X i Y, głównie X. Za każdym razem, gdy dziecko się posiusiało, ja byłam wzywana na dywanik i ochrzaniana...

Jak wspomniałam, niektóre dzieciaki źle przyjęły kolejną zmianę nauczyciela, szczególnie gdy doszła jeszcze jedna nauczycielka, która wchodziła za mnie, gdy ja miałam drugie zmiany. Niektóre dzieci niechętnie zaczęły przychodzić do przedszkola. Czasem był to płacz, czasem tylko marudzenie. Wszystko to na ogół znikało do paru minut po przekroczeniu sali. Tyczyło się to dosłownie pięciu dzieci, przy czym jedno dość szybko zupełnie zmieniło nastawienie, do sali wchodziło szczęśliwe.
Kilku dzieciakom zmiana wyszła na dobre. Z zadowoleniem wchodziły, stały się bardziej otwarte, zaczęły coraz więcej mówić (w tym trójka dzieci z zaburzeniami). Dziecko autystyczne nagle chętnie brało udział w zajęciach, gdzie podobno wcześniej jak najdalej od reszty.
Ale żeby nie było za dobrze, bęcki za dzieci, które niechętnie wchodziły do sali, zbierałam ja. Bo jestem do bani nauczycielem i nie mam podejścia do dzieci. Ogólnie od maja słyszałam to bardzo często, ale nie było jakichś konkretnych przykładów.

W połowie maja zaczęliśmy robić próby z inną grupą do przedstawienia na zakończenie roku. Próby były codziennie. Wpływało to na dzieci tragicznie, bo nie dość, że potrafiły mieć godzinę dziennie zajęć dodatkowych, to jeszcze pół godziny zajęć ze mną (ja robiłam im 30 min, inni nauczyciele dużo dłuższe, rekordziści potrafili zrobić godzinę, gdzie trzylatki skupiają się tylko 15 min), a do tego godzina/półtorej próby. Nie raz nie mieli czasu na zabawę. Wszyscy nauczyciele dodatkowi (np. od angielskiego, rytmiki) mówili, że dzieci są przebodźcowane, że potrzebują przerwy. W efekcie ciężko było nad nimi zapanować, niechętnie brali udział w próbach (które zresztą odbywały się tuż przed ich spaniem, więc zmęczenie robiło też swoje), wysiedzieć 30 min na zajęciach to był koszmar, więc najczęściej skracałam je do 15/20 min.
Jeśli już o próbach mowa, kolejny bonus. Od czerwca wszyscy nauczyciele mieli być na próbach. Dla mnie to oznaczało, że nie raz 9:30 już byłam w pracy, bo nie miałam pociągu, a kończyłam o 18. W skrócie - wyjeżdżałam z domu o 7:30, wracałam o 22. Prób nie było tylko w te dni, gdzie wychowawczyni drugiej grupy miała popołudniowe zmiany, no bo ona nie będzie przyjeżdżać wcześniej, przecież ona ma swoje życie... Ta, ja i moja koleżanka, która też dojeżdżała, nie mamy. Możemy zmarnować całe dnie, a ona nie może przyjechać 30 min wcześniej do pracy.
I żeby nie było - nie skarżę się, że przez dojazdy cały dzień nie było mnie w domu. Chodzi mi tutaj o niesprawiedliwość, że każdy musiał dojeżdżać, z wyjątkiem tej jednej nauczycielki, która miała najbliżej.

Skoro o zajęciach była mowa... Jak już wspomniałam, notorycznie słyszałam, że jestem beznadziejną nauczycielką. W końcu stwierdziłam, że zrobię zajęcia idealne. Piękne pomoce, metoda story-line (czyli do dzieci zostały napisane listy), nagrody. Siedziałam nad tym całą noc. Pech chciał, że był to piątek, dzieci wymęczone całym tygodniem i próbami, w dodatku przebodźcowane. Gdy próbowałam zrobić im zajęcia, niektórzy zaczęli się bić, niektórzy bawić zabawkami, przedrzeźniać mnie. No dobra, nie chcą sami przyjść, to ich zaprowadzimy do koła. Wzięłam na ręce jedną dziewczynkę (boję się, żeby przypadkowo nie szarpnąć dziecka, więc zamiast wziąć za rękę to przenoszę), zaniosłam do koła. Wpadła w szał, zaczęła kopać, wrzeszczeć, płakać. Udało mi się zrobić zajęcia, ale dosłownie pięć minut, potem znowu rozbiegali się, bili.
Tutaj pokazałam swoje zmęczenie, bo nie dość, że nie spałam całą noc, stresowałam się zakończeniem roku, to jeszcze dawali mocno w kość. Weszła Y, a ja w tym momencie się rozpłakałam i poprosiłam, żeby przypilnowała dzieci, ja muszę na chwilę wyjść do łazienki. Wróciłam po dosłownie trzech minutach. Y dopytywała, co się stało. Opowiedziałam wszystko. Y pocieszyła, powiedziała także, że przyjdą razem z X jak dzieciaki trochę się pobawią, wtedy zrobię zajęcia od nowa i doradzą mi, co robić. Przyznaję, że trochę mi ulżyło.
To był jedyny raz, gdy dzieci tak się zachowywały. Gdy przyszły Y i X, dzieciaki siedziały cichutko, bo były osoby, które widywały raz na jakiś czas. Zajęcia przebiegły dobrze.
Usłyszałam później, że zrobiłam ładne pomoce, ale to tyle. Konkretnych uwag nie uzyskałam. Dostałam przykaz pokazywać scenariusze przed każdymi zajęciami. Nigdy do nich zastrzeżeń nie miały, ale wciąż powtarzały, że moje zajęcia są słabe, muszę wiele się nauczyć, nie mam żadnej wiedzy pedagogicznej. Nie potrafiły mi jednak nic doradzić ani wskazać, jak powinno być.

Kazały mi chodzić na zajęcia do innych nauczycieli. Jakoś tak wychodziło, że żeby przyjść na czyjeś zajęcia, musiałabym być już w pracy o 8:30, mając na np. 12 lub 13 i siedząc do 18. Cóż, trochę za duże byłoby to dla mnie obciążenie, więc na zajęciach byłam tylko jeden raz, i to nie stricte zajęcia dydaktyczne. Posiedziałam, poobserwowałam, poszłam do swojej sali, gdzie koleżanka przekazywała mi relację z całego dnia, abym wiedziała, na co zwrócić uwagę u dzieci, o czym rozmawiać z rodzicami. W międzyczasie przyszła Y. Naskoczyła na mnie, że marnuję czas, że powinnam siedzieć na zajęciach w sali obok i obserwować! Wyjaśniłam, że już tego dnia obserwowałam, a teraz koleżanka mi przekazuje zmianę, więc musimy porozmawiać. Ale nie, Y była uparta, powinnam siedzieć na zajęciach nie u nauczycielki, u której byłam, a u tej konkretnej!

Skoro już wspomniałam o tych dojazdach, to warto wspomnieć, że ja oraz koleżanka, która też dojeżdżała kawałek, miałyśmy najgorsze zmiany. Mówiąc najgorsze mam na myśli to, że jednego dnia 10 godzin, a drugiego 2 (reszta miała normalnie po 5/6 godzin, najczęściej się wymieniałyśmy - jednego dnia ja miałam 10, a druga koleżanka 2, a kolejnego dnia ja 2, a koleżanka 10, więc mogły to rozdzielić inaczej). W tym godziny rozpoczęcia i zakończenia pracy mocno odbiegały od naszego rozkładu pociągów. W pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy godzin nie ustalają nam tak, aby nie mieć pociągów (przy stałych, zwykłych godzinach nie miałyśmy problemu z dojazdami, tylko jak Y kombinowała z innymi zmianami, a kombinowała tylko z naszymi). Fakt, że nie raz jak kończyłyśmy pracę i śpieszyłyśmy się na pociąg nagle byłyśmy "pilnie" wzywane na dywanik, czekały aż będzie godzina odjazdu pociągu i wtedy nas wypuszczały, także był dla mnie podejrzliwy. Kiedyś kończyłam o 12, pociąg 14:30. Wychodziłam z pracy przed 14, żeby na spokojnie dojść na peron (miałam 2 km) i pogadać ze znajomymi ludźmi (z poprzedniej pracy, zresztą, bo większość tam dojeżdżała). Tego dnia był upał, więc siedziałam na sali z koleżanką. Po 12 przyszła Y, spytała, co ja tu robię. Mówię, że przed 14 wychodzę na pociąg, nie mam póki co czym wrócić, dopiero czternasta trzydzieści mam pociąg. Przed 14 miałam już wychodzić, gdy wpadła Y, że pilnie nas potrzebuje w swoim gabinecie. Co było takiego pilnego, to do dzisiaj nie wiem, bo były to "złote" rady, typu "jak szukacie pomysłów na poranne zajęcia to może jakieś zajęcia z piórkiem". Zagadywały nas o byle czym, powtarzały w kółko to samo. W końcu wybiła 14:30, a Y oznajmiła, że możemy iść. Efekt? Kolejna godzina czekania na pociąg, spóźnienie się do drugiej pracy. Takie coś było notoryczne.

Któregoś razu X zapytała mnie o coś związane z grafikiem. Pomyliły mi się dni, więc powiedziałam coś innego, zaraz jednak spojrzałam do grafiku i się poprawiłam. X postanowiła sprawdzić, czy na pewno wszystkie dni mamy tak samo. Nie mieliśmy. Wg jej grafiku w jeden dzień miałam być od 7 do 18. Tak, 11 godzin w pracy. W ten sam dzień była wycieczka z dzieciakami. Takie wycieczki są okropnie męczące - oczy dookoła głowy, spore zamieszanie, dźwiganie ciężkich rzeczy, bo trzeba wziąć wodę, drugie śniadanie, rzeczy dzieci na przebranie (dzieci nie miały plecaków, pomimo tego, że zasugerowałam to dyrekcji). Powiedziałam, że nie ma opcji, że będę tyle godzin w pracy, dla mnie to za dużo. Wiedziałam już wtedy, że w tym samym tygodniu podpiszę umowę z inną placówką i złożę wypowiedzenie, więc w sumie nie miałam nic do stracenia. X zaczęła na mnie wrzeszczeć, że jak ona jest wiele godzin w pracy to jest w porządku (pomijając fakt, że jej "wiele godzin w pracy" to bycie od 7 do 15, oraz że do pracy miała 20 minut autem, to jej pensja była jakieś dwa razy wyższa od mojej i nie była przy granicy minimalnej). Odpowiedziałam, że okej, ale ja za dzieci nie zamierzam odpowiadać, bo będąc na nogach od 4 i będąc po tej wycieczce, jest spora szansa, że o 17 po prostu przeoczę coś związanego z dzieciakami. Dostałam jeszcze większy ochrzan.

Nadeszła wycieczka, oznajmiłam wszystkim, że następnego dnia (piątek) idę podpisać umowę z innym przedszkolem, na miejscu, i składam wypowiedzenie. Nie wiem, czy to dotarło do X i Y i dlatego stało się jak stało, czy może były wnerwione, że postawiłam się z moimi godzinami pracy, ale w piątek, gdy szukałam wszędzie Y, żeby dać jej moje wypowiedzenie, nie mogłam jej znaleźć - ewidentnie mnie unikała. Zawołała mnie zupełnie później, gdy zajmowałam się dziećmi. Była tam też X. Y zaczęła od tego, że udzielili mi wiele wskazówek (nie wiem jakich), ale w sumie to rodzice się skarżą (ta matka, co jej syna nie umiałam odpieluchować), dzieci niechętnie chodzą do przedszkola (te pare, co ciężko przeżyły kolejną zmianę nauczyciela), więc mnie zwalniają, mam im podpisać wypowiedzenie. Mówię że fajnie, bo ja właśnie chciałam im także wręczyć wypowiedzenie. Mojego nie przyjęły, kazały podpisać ich. Nie chciało mi się kłócić, chciałam wrócić do pracy, więc podpisałam im je, zadowolona, że za dwa tygodnie będę je miała z głowy.

Jeszcze kilka rzeczy, o których wcześniej nie wspomniałam.

Dostałam zakaz rozmawiania z rodzicami o negatywnych rzeczach. Bo rodzice nie lubią, jak się im zwraca uwagę o dzieciach. Ja powinnam je tylko wychwalać. Bo wiecie, bijące się dzieci trzeba jeszcze pochwalić, że tak ładnie umieją kopnąć, zamiast im zwrócić uwagę.

Miałam także zakaz tłumaczenia dzieciom, dlaczego respektujemy zasady. Ja mogę jedynie z nimi rozmawiać. Dzieci przy tym nie mogą ponieść żadnych konsekwencji. Czyli hulaj dusza, piekła nie ma.

Na grupie miałam rodzinę Y. Dziecko agresywne wobec dorosłych (dzieciom krzywdy nie robił), gdy wpadł w szał bił bez opamiętania, nabił mi kilka siniaków. W szał wpadał bez większego powodu, wystarczyło, że ja mu nałożyłam pastę do zębów, a nie on, albo że nie pozwoliłam mu robić to, na co ma ochotę. Po kilku dniach z rzędu i braku reakcji rodziców, poszłam do X, jako że Y była na urlopie. Usłyszałam, że to dziecko jest kochane i przesadzam. Ta, siniak na moim ciele też był zmyślony. X powiedziała, że jeśli to się powtórzy, mam przyjść do niej. Kolejnego dnia ja miałam wolne, weszła za mnie koleżanka. Dziecko ją biło, bo wpadło w szał, więc poszła do X. X zbagatelizowała to. Następny dzień, powtórka z sytuacji, ale ze mną. X kazała zgłaszać, więc poszłam do niej. Dostałam ochrzan, że nie radzę sobie z dziećmi, że pewnie wszystko zmyślam. W takiej sytuacji pierwsze co powinnam zrobić, to rozmowa z rodzicami i skierowanie do poradni psychologiczno-pedagogicznej w celu badań pod kątem zaburzenia, więc zaproponowałam rozmowę z rodzicami i psychologa. Jednocześnie powiedziałam, że jako że mam zakaz rozmawiania z rodzicami o negatywnych rzeczach i ciągle słyszę, że nie umiem rozmawiać z rodzicami, to raczej nie jestem odpowiednią osobę do tej rozmowy. Tu rozległy się znowu wrzaski X. Bo kto niby ma rozmawiać z rodzicami?
Żeby było śmieszniej, przyszła do niego psycholog, spojrzała na mnie i powiedziała "ja go znam, on taki nie jest. Spróbuj sobie z nim żartować" i wyszła. Tak, bo jedyne o czym marzę, to o żartach, gdy jestem bita. Ostatecznie asystent nauczyciela do dzieci autystycznych (pedagog specjalny) dał mi radę, jak sobie radzić z takimi dzieciakami. Zadziałało.

Któregoś razu mieliśmy zbiorową grupę. Ten chłopak od Y został dłużej. Wpadł w szał akurat jak czytałam książkę wszystkim dzieciom. Czemu? Bo nie pozwoliłam mu rozmawiać. Szarpał mnie za włosy, drapał, próbował gryźć, kopał. Ogólnie atak należał do łagodnych, dość szybko go uspokoiłam. Chłopiec jedynie bardzo płakał, gdy próbowałam coś powiedzieć, wrzeszczał. Wybiła moja godzina zakończenia pracy, zapytałam po raz ostatni, czy chce porozmawiać. Prawie mnie uderzył. Ok, to idę. W tym momencie powiedział, że jest gotów na rozmowę, ale żebym tylko nie wychodziła. Porozmawiałam z nim, przytuliłam mocno. Musiałam iść na pociąg, więc powiedziałam, że idę. Chłopiec w ryk. Ani pomoc, ani drugi nauczyciel nie byli w stanie go niczym zająć. Bo "on chce tylko swoją panią". Z jednej strony pokazuje to przywiązanie dzieci do mnie, z drugiej, że rzeczywiście mogły tutaj być zaburzenia. Pomoc po wszystkim powiedziała mi, że to wyglądało strasznie (przypominam: to był lekki atak, bywały dużo gorsze). Poszła z tym do Y, ale ta to zignorowała. Zresztą wypowiedzenie dostałam niedługo po tej akcji.

Po złożeniu wypowiedzenia wciąż byłam wychowawcą, ale dyrekcja robiła wszystko, żeby mi dopiec. Głównie były to jakieś niemiłe odzywki. Wkurzyłam się, gdy pomimo wychowawstwa przerzucono mnie na inną grupę. Nie mogłam być z "moimi" dzieciakami. Moją grupę dostała inna nauczycielka, która była dla dzieci bardzo chamska, miała do nich beznadziejne podejście, ale X i Y ją uwielbiały.

Ciekawa była ewakuacja, gdy zadzwoniono, że jest bomba pod przedszkolem. Dzieci wyszły tuż przed przedszkole, prawie pod same drzwi, do słońca, bez wody. I tak chodziły pomiędzy służbami szukającymi bomby. Dyrekcja nie pomyślała o przeniesieniu dzieci do innego miejsca, przede wszystkim z daleka od budynku podejrzanego o bombę.

Kiedy X zmieniała mnie, zawsze musiałam liczyć dodatkowy czas, bo nigdy nie przychodziła tak, jak miała. Nie raz spóźniłam się na pociąg, bo tej się nie śpieszyło. Sytuacja nie działa się raz, że rzeczywiście przytrafiło się coś pilnego, a była to notoryczne.

Skoro o spóźnianiu na pociąg mowa, to podczas jednego dyżuru obstawiono mnie do końca. Przedszkole miało być szybciej zamknięte o dwie godziny. Z tym, że czwórka rodziców "zapomniała" odebrać dzieci... Przyszła X, pyta, jak sytuacja. Mówię, że właśnie będę dzwonić do rodziców. X życzyła miłego weekendu i poszła. Tak, mój weekend zaczął się wtedy świetnie. Jedna mama odebrała dziecko prawie godzinę po zamknięciu przedszkola. Spóźniłam się na dwa pociągi i czekałam ponad godzinę na kolejny. Reakcja X? "Aj no, przecież nic się nie stało...". Nie, przecież tylko moje plany poszły w p**du, a w dodatku siedziałam godzinę dłużej w pracy, w weekend, bezpłatnie.

Wspomniałam też kiedyś o zakończeniu roku. Wiecie, kto nagle dostał najwięcej pracy, żeby przygotować je? Ja. Musiałam zrobić dekoracje na sale, na okna, dyplomy. Reszta miała tylko dekoracje na sale, ewentualnie na ogród. Jeszcze dostałam ochrzan, że nie zrobiłam czegoś, czego nie miałam.
Przy wieszaniu dekoracji też było ciekawie. Y co chwilę zmieniała wizję, więc zajęło nam to trzy godziny więcej. A potem, kiedy wszyscy poszli do domu (była 20, o 6 mieliśmy być w pracy. Przy dojazdach oznaczało to powrót na 21/21:30 i pobudkę o 4), X kazała nam zostać i coś dodatkowo zrobić. Tylko nam. Oprócz tego Y zmieniła zdanie odnośnie dekoracji (znowu) więc musiałam w domu siedzieć i robić. W efekcie spałam dwie godziny, a po festynie w pracy jechałam jak na zabicie na uczelnie, po to, żeby wykładowczyni (mega fajna babka) kazała mi i koleżance pójść do domu, jako że prawie usnęłyśmy na zajęciach (nie były nudne, po prostu od dwóch tygodni spałyśmy po góra trzy godziny, do tego dochodził stres i nerwy).

Skoro o ochrzanach za coś, czego się nie zrobiło mowa, to tutaj też wtrącę swoje trzy grosze. Notorycznie dostawałam ochrzan za coś, co powiedziała/nie powiedziała oraz zrobiła/nie zrobiła moja koleżanka. Typu koleżanka nie powiedziała rodzicom, że dziecko mnie ugryzło - ja dostałam ochrzan. Koleżanka nie poszła sprawdzić co z dzieckiem, które było w przedszkolu w z pomocą - ja dostałam ochrzan. Nikt nie potrafił mi wyjaśnić, czemu akurat ja.

Z takich miłych sytuacji (nie dotyczących dyrekcji, bo z nimi mało co było przyjemne), to jeden chłopiec (nawet nie z mojej grupy) w dzień, kiedy odchodziłam, błagał mnie, żebym nie odchodziła.

Ostatecznie trafiłam do przedszkola kilkanaście minut autem ode mnie. Dyrekcja jest super, jak mi zwróciła uwagę, to jeszcze przeprosiła. Cały czas mam w głowie, że jestem "beznadziejnym nauczycielem", ale powoli z tym walczę. Fakt, że jestem prawie cały czas otoczona innymi nauczycielami lub pomocami, i nikt mi nie zwrócił uwagi, oprócz tego, żebym była surowsza dla dzieci, trochę mnie pociesza - bo może jednak nie jestem tak złym nauczycielem?
Byłam też obserwować zajęcia innych nauczycieli. Ich prostota była zadziwiająca - w tamtym przedszkolu takie coś by nie przeszło, a tutaj były uznawane za świetne zajęcia (i też prawda, że ja się super na nich bawiłam, razem z dzieciakami).

Mały bonus - od 30 czerwca do połowy sierpnia z tamtego przedszkola odeszło 6 osób, ale kolejne trzy powiedziały, że szukają nowej pracy, bo mają dość X i Y. Wygląda na to, że tylko dwie osoby nie zamierzają zmienić pracy - póki co.


Za wszelkie chaotyczne zdania przepraszam - nie pracuję tam od półtora miesiąca i wciąż mam podniesione ciśnienie, jak sobie przypomnę o tym miejscu.


*w przedszkolu powinnam być tyle godzin, co mam pensum, czyli 30. Oprócz tego powinnam poświęcić nie więcej niż 10 godzin tygodniowo na przygotowanie się do zajęć, zebrania, rozmowy z rodzicami, papierologię, wykonanie materiałów. W rzeczywistości nie raz siedziałam około 40 godzin w placówce, za darmo oczywiście, a oprócz tego miałam 40 godzin tygodniowo papierologii, przygotowania do zajęć, kontaktów z rodzicami. I nie, liczby nie są przesadzone, były momenty, gdzie wszystko na raz się kumulowało. Były też tygodnie, gdzie wyrabiałam się w tych 10 godzinach tygodniowo, ale rzadko.

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 143 (161)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…