Wycieczki i podróże - przez większość uwielbiany czas w roku dla mnie istna udręka.
Zacznę od początku- mąż odkąd go znam kocha podróże i wszelkie wyjazdy. Przeznacza na nie większość budżetu i wolnych dni w roku, nie wyobraża sobie jeździć samemu lub ze znajomymi zawsze obowiązkowo muszę jeździć z nim.
Tyle, że jak słyszę o kolejnych jego wyjazdowych planach to miękną mi kolana.
Dla niego każdy wyjazd oznacza jedną i tę samą formułę - zwiedzanie na maksa od świtu do zmierzchu, choćby najmniejszych psich nor i zapadłych kościółków. Co dzień zmienianie hotelu "bo może tamten fajniejszy ma lepszy widok, trzeba sprawdzić i się przekonać!"
Co się z tym wiąże - wieczne latanie z bagażami pomiędzy atrakcjami do czasu zameldowania w nowym miejscu.
Ponadto picie. Od samego rana do wieczora - browar, wino, drinki (w domu nie ma tego problemu) argumentuje to tym, że on ma wolne to może sobie pozwolić. Gdyby jeszcze sam pił - ok, luz. Ale nie, mimo, że odmawiam (nie przepadam za %%) ciągle mnie nagabuje żebym sobie z nim wyluzowała.
I ostatnie, choć nie mniej upierdliwe - biegunka fotograficzna. Nie dość, że latamy zwiedzać od atrakcji do atrakcji, to zamiast cieszyć się widokami/danym miejscem ilekroć już dotrzemy zaczyna się sesja. Gdyby sam robił - ponownie bez problemu. Ale wplątuje w to mnie. I przeznaczone na to miejsce 10 minut, które mamy, spędzam z aparatem w ręku żeby mu zrobić 50 ujęć na tle jednego kanionu/górki/zabytku.
Efekt jest zawsze taki sam- z każdego wyjazdu z nim wracam zmęczona jak koń po westernie i obiecuje sobie, że więcej nie dam się w to wplątać.
Tydzień po powrocie zaczyna już planowanie następnej i obiecuje mi, że tym razem będzie bardziej w stylu "slow" - naturalnie nic z tego.
Mąż na rozmowy i propozycje jest głuchy, bo nie o tyle uważam jego styl na wyjazdach piekielny co właśnie to, że "muszę" jeździć z nim. Chyba najwyższy czas zgubić paszport :)
Zacznę od początku- mąż odkąd go znam kocha podróże i wszelkie wyjazdy. Przeznacza na nie większość budżetu i wolnych dni w roku, nie wyobraża sobie jeździć samemu lub ze znajomymi zawsze obowiązkowo muszę jeździć z nim.
Tyle, że jak słyszę o kolejnych jego wyjazdowych planach to miękną mi kolana.
Dla niego każdy wyjazd oznacza jedną i tę samą formułę - zwiedzanie na maksa od świtu do zmierzchu, choćby najmniejszych psich nor i zapadłych kościółków. Co dzień zmienianie hotelu "bo może tamten fajniejszy ma lepszy widok, trzeba sprawdzić i się przekonać!"
Co się z tym wiąże - wieczne latanie z bagażami pomiędzy atrakcjami do czasu zameldowania w nowym miejscu.
Ponadto picie. Od samego rana do wieczora - browar, wino, drinki (w domu nie ma tego problemu) argumentuje to tym, że on ma wolne to może sobie pozwolić. Gdyby jeszcze sam pił - ok, luz. Ale nie, mimo, że odmawiam (nie przepadam za %%) ciągle mnie nagabuje żebym sobie z nim wyluzowała.
I ostatnie, choć nie mniej upierdliwe - biegunka fotograficzna. Nie dość, że latamy zwiedzać od atrakcji do atrakcji, to zamiast cieszyć się widokami/danym miejscem ilekroć już dotrzemy zaczyna się sesja. Gdyby sam robił - ponownie bez problemu. Ale wplątuje w to mnie. I przeznaczone na to miejsce 10 minut, które mamy, spędzam z aparatem w ręku żeby mu zrobić 50 ujęć na tle jednego kanionu/górki/zabytku.
Efekt jest zawsze taki sam- z każdego wyjazdu z nim wracam zmęczona jak koń po westernie i obiecuje sobie, że więcej nie dam się w to wplątać.
Tydzień po powrocie zaczyna już planowanie następnej i obiecuje mi, że tym razem będzie bardziej w stylu "slow" - naturalnie nic z tego.
Mąż na rozmowy i propozycje jest głuchy, bo nie o tyle uważam jego styl na wyjazdach piekielny co właśnie to, że "muszę" jeździć z nim. Chyba najwyższy czas zgubić paszport :)
Ocena:
110
(140)
Komentarze