Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#90690

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ano przydarzyło się, że zaszłam w ciążę. Tak zaszaleliśmy na naszej 10 rocznicy, że nawet tabletki nie wyrobiły ;) nie planowaliśmy w najbliższym czasie, ale nie też nie panikowaliśmy, bo w sumie życie ułożone, mieszkanie własnościowe, dobre posady itd.

Jak już ochłonęliśmy z pierwszego szoku zgłosiłam się do lekarza, najpierw żeby potwierdzić, potem, żeby ciążę prowadzić.
Wybrałam lekarza, który miał dobre opinie, jest konkretny i ma certyfikat FMF uprawniający do przeprowadzania badań prenatalnych.

Ogólnie jedyne czego się zawsze bałam to to, że urodzę dziecko chore, niepełnosprawne i tak po ludzku nie chciałabym powołać na ten świat dziecka, by żyło w cierpieniu i nie mogło chociaż względnie normalnie funkcjonować.
Dlatego też ogromnie bałam się badań prenatalnych, które wykonuje się w okolicy 12 tygodnia ciąży, i które potrafią wskazać, jeśli istnieje wysokie ryzyko wad u dziecka.

Zgłosiłam się do lekarza w 8 tyg. Dostałam na początek komplet badań z krwi do wykonania. Akurat o nie byłam całkiem spokojna. Odporność zawsze miałam raczej dobrą, starałam się o siebie dbać przed ciążą i tym bardziej jak już się o niej dowiedziałam. No i surprise. W badaniach wyszło niereaktywne IGG różyczki i reaktywne IGM. Dla nieznających tematu: w skrócie oznaczało to, że miałam niedawno kontakt/zaraziłam się różyczką (IGM), ale nie wytworzyłam jeszcze przeciwciał (brak IGG), czyli do zakażenia musiało dojść niedawno, czyt. w czasie ciąży.

Myślałam, że oszaleję. Różyczka w trakcie ciąży to wręcz pewność urodzenia dziecka z szeregiem wad. Już na drugi dzień umówiłam się do swojego lekarza w innej przychodni, który jak zobaczył wyniki orzekł, że pracuje od 30 lat i nigdy nie zdarzyła mu się taka sytuacja. Natychmiast zrobił USG, starając się na słabym sprzęcie sprawdzić, jak ma się dziecko. Nawet wypsnęło mu się "jeszcze żyje".

Dostałam skierowanie do przychodni chorób zakaźnych i polecenie, by sprawdzić co się podziało z moimi szczepieniami w dzieciństwie. Na drugi dzień od 6 rano koczowałam pod poradnią (ani na chwilę oczu nie zmrużyłam). Ponieważ lekarza miałam prywatnie, nie chcieli mnie przyjąć, ale pielęgniarka zasugerowała zadzwonienie do mojej przychodni (w której jestem zarejestrowana od urodzenia, a o dekady nie byłam) i poproszenie o skierowanie od lekarza internisty. Udało się to wystawić elektronicznie i na ten moment, byłam jeszcze w miarę zadowolona ze służby zdrowia. No ale nie mogło być tak pięknie.

Lekarka w poradni jedyne co mi powiedziała to, że mała szansa, żebym naprawdę miała kontakt z różyczką, ale poradziła dowiedzieć się, czy na pewno nie byłam szczepiona, bo przeciwciała mogły już po prostu zaniknąć. Dostałam kolejne skierowanie na badania i kontrolę za dwa tygodnie.
Byłam dzieckiem, które rodzice wysyłali do szkoły z 39 stopniami gorączki, więc byłam przekonana, że musiałam to szczepienie kiedyś mieć. Zadzwoniłam do rodziców, by podpytać, czy mnie nie ominęło jakieś szczepienie w okolicy 6 klasy. Nic takiego sobie nie przypominali, to powiedziałam, że to w sumie nic ważnego, przy okazji wybiorę się do przychodni i ogarnę sprawę.

No ale mój ojciec jest w gorącej wodzie kąpany. Pojechał do tego naszego wioskowego ośrodka i babka w rejestracji powiedziała mu, że dzwoniłam po skierowanie do poradni chorób zakaźnych. Ojciec dostał moją kartę szczepień (nikt mnie nie zapytał o pozwolenie na jej wydanie, a ojciec nie był upoważniony) ponadto ojciec dowiedział się o tej baby, że skierowanie miało wskazanie ciążowe.

No K u r w a! Przepraszam za słownictwo, ale gdyby nie to, że w tamtym momencie bardziej martwiłam się o dziecko, prawdopodobnie pojechałabym i zrobiła rozpierdziel w tym ośrodku.
Nikomu o ciąży nie mówiliśmy, chcieliśmy doczekać końca pierwszego trymestru i się pochwalić w jakiś fajny sposób. A baba bezczelnie wygadała mojemu ojcu, że nie dość, że urodzi mu się pierwszy wnuk, to jeszcze może być poważnie chory (o tym też nie omieszkała mu wspomnieć).

Co zrobił mój ojciec? Natychmiast zadzwonił do mnie i nie dość, że ledwo radziłam sobie z własnymi emocjami, musiałam jeszcze uspokajać jego.

Zrobiłam kolejne badania, które wyszły identycznie. Pojechałam na kontrolę do poradni i kolejna miła sytuacja. Od innej lekarki usłyszałam, że jestem antyszczepionkowcem (no tak, bo nie wiedziałam, że nie miałam jednego szczepienia za dzieciaka), że jeśli dziecko urodzi się zdrowe, to ponieważ nie będzie mieć odporności po mnie, ma dużą szansę zarazić się różyczką po porodzie, bo szczepienie dostanie dopiero po pierwszym roku życia. Udało mi się trochę uspokoić przez te dwa tygodnie, po tej kontroli znów zaczęłam chodzić po ścianach.

Ostatecznie wszystko skończyło się dobrze. Moje badania przez całą ciążę i po porodzie wyglądają identycznie. Dziecko miało robione badania z krwi, moczu i śliny i wszystkie wyszły negatywnie. Jedyny plus tej sytuacji, że zostało przebadane od stóp do głowy, kilka usg, obszerne badania krwi, okulista itd.
I tak się zastanawiam. Kto w tej całej sytuacji był najbardziej piekielny?

słuzba_zdrowia

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 139 (157)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…