Skoro już jestem na fali to jeszcze jedna historia, tym razem nie moja. Konkretnie będzie o tym, jak na franczyzie wyjść jak Zabłocki na mydle.
Mam rodzinę w pewnym miasteczku, bywam tam często. Ludzie się znają, więc historia dotyczy znajomej mojej kuzynki i znam ją bezpośrednio od niej.
Otóż w regionie działa dość dobrze sieć sklepów z odzieżą używaną. Sieć ogólnie umie w social media, promuje się jako eco-friendly i jest bardzo popularna, przynajmniej w tej okolicy (zresztą chyba tylko tutaj działa).
Miasteczko, o którym mowa to powiedzmy miasteczko A. Sklep tej sieci był już w miejscowości B, oddalonej od A o jakieś 10 min samochodem.
Ludzie z A chwalili sobie zakupy w sklepie w B i czasem narzekali, że szkoda, że sklepu nie ma w A, bo nie każdy ma samochód, a autobusami ciężko dojechać. Owa znajoma wpadła więc na pomysł otwarcia tegoż sklepu w A.
Pominę cały proces podpisywania umowy franczyzy itd. - ważne jest, że franczyzodawca zapewniał cotygodniowe dostawy towaru, a franczyzobiorca był zobowiązany trzymania się sieciowego systemu sprzedaży. Było on taki, że nowa dostawa wypadała w ten sam dzień co w B.
Znajoma zainwestowała w lokal, była na szkoleniach i pełna optymizmu urządziła huczne otwarcie sklepu w A.
Szybko jednak zostało jej wylane na głowę wiadro zimnej wody, gdyż klienci, którzy przychodzili do niej w dzień dostawy towaru, szybko uświadomili jej, że te same rzeczy jeszcze wczoraj wisiały na wyprzedaży "wszystko po 5zł" w sklepie w B.
I tak - franczyzodawca, będący jednocześnie hurtownią odzieży używanej stwierdził, że nie ma sensu odbierać rzeczy ze sklepu w B i martwić się utylizacją czy dalszą dystrybucją niechcianych szmat, można przecież zawieźć do sklepu 20km dalej jako "świeży towar".
Przeciwko temu nie było żadnego zapisu w umowie. Po pierwsze, żadnych dowodów nie ma, po drugie, w umowie nie ma zapisu o tym, że hurtownia nie może dostarczać "spadów" z innych sklepów.
Efektem było zamknięcie sklepu w dwa miesiące po otwarciu.
Mam rodzinę w pewnym miasteczku, bywam tam często. Ludzie się znają, więc historia dotyczy znajomej mojej kuzynki i znam ją bezpośrednio od niej.
Otóż w regionie działa dość dobrze sieć sklepów z odzieżą używaną. Sieć ogólnie umie w social media, promuje się jako eco-friendly i jest bardzo popularna, przynajmniej w tej okolicy (zresztą chyba tylko tutaj działa).
Miasteczko, o którym mowa to powiedzmy miasteczko A. Sklep tej sieci był już w miejscowości B, oddalonej od A o jakieś 10 min samochodem.
Ludzie z A chwalili sobie zakupy w sklepie w B i czasem narzekali, że szkoda, że sklepu nie ma w A, bo nie każdy ma samochód, a autobusami ciężko dojechać. Owa znajoma wpadła więc na pomysł otwarcia tegoż sklepu w A.
Pominę cały proces podpisywania umowy franczyzy itd. - ważne jest, że franczyzodawca zapewniał cotygodniowe dostawy towaru, a franczyzobiorca był zobowiązany trzymania się sieciowego systemu sprzedaży. Było on taki, że nowa dostawa wypadała w ten sam dzień co w B.
Znajoma zainwestowała w lokal, była na szkoleniach i pełna optymizmu urządziła huczne otwarcie sklepu w A.
Szybko jednak zostało jej wylane na głowę wiadro zimnej wody, gdyż klienci, którzy przychodzili do niej w dzień dostawy towaru, szybko uświadomili jej, że te same rzeczy jeszcze wczoraj wisiały na wyprzedaży "wszystko po 5zł" w sklepie w B.
I tak - franczyzodawca, będący jednocześnie hurtownią odzieży używanej stwierdził, że nie ma sensu odbierać rzeczy ze sklepu w B i martwić się utylizacją czy dalszą dystrybucją niechcianych szmat, można przecież zawieźć do sklepu 20km dalej jako "świeży towar".
Przeciwko temu nie było żadnego zapisu w umowie. Po pierwsze, żadnych dowodów nie ma, po drugie, w umowie nie ma zapisu o tym, że hurtownia nie może dostarczać "spadów" z innych sklepów.
Efektem było zamknięcie sklepu w dwa miesiące po otwarciu.
franczyza
Ocena:
186
(192)
Komentarze