Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#91104

przez ~Anita245 ·
| Do ulubionych
Piekielne odległości (?) gdy mieszka się dalej od rodziny.

Razem z mężem pochodzimy z tej samej okolicy, nasze rodzinne domy dzieli około 30 kilometrów. Nasza rodzina jest rozsiana po powiecie i mało kto wyjechał poza niego. Tu trzymał ich odziedziczony dom, praca, a w innym mieście mogli nie mieć lepszych warunków niż tu.

My, jako jedyni z rodziny, pojechaliśmy na studia. Na nich zaczęliśmy pracę w Dużym Mieście (DM), kupiliśmy mieszkanie i powrotu w rodzinne strony już nie planujemy, bo zwyczajnie nam się to nie opłaca. Mamy jednak wrażenie, że nasze rodziny nadal traktują to jako tymczasowe rozwiązanie, bo dom jest tam gdzie się wychowaliśmy.

Gdy byliśmy na pierwszym roku studiów, mieliśmy super połączenie pociągiem. 3 godziny i byliśmy w domu. Bez przesiadek, bez drogich biletów. Mój mąż jechał do swoich rodziców, ja do swoich (bo ani jedni ani drudzy rodzice nie mieli warunków, abyśmy mogli spać po prostu u kogoś - tak jest do dzisiaj). I o ile z perspektywy studenta, którego jedynymi problemami jest zaliczenie sesji oraz dobra zabawa po zajęciach, tak od 2 roku, gdy zaczęliśmy już chodzić do pracy na część etatu, z podróżami do domu pojawiały się problemy. Pracowaliśmy głównie od czwartku do niedzieli - ja jako kelnerka, mąż jako uberowiec.

Rodzice zaczęli mówić, że rzadziej ich odwiedzamy, a jednocześnie cieszyli się, że nie muszą nam już dawać na utrzymanie, a jedynie na opłaty za mieszkanie (bo nie ukrywamy, przy studiach dziennych zarabialiśmy na wyżywienie, ale na mieszkanie by już brakło).

I tak stopniowo przechodziliśmy w coraz większy etat, bo stypendium naukowe robiło się z roku na rok mniejsze, a finalnie spadło do 400 złotych. Duża część rodziny nadal chciała, abyśmy przyjeżdżali im pomagać, bo "z babcią trzeba jechać do lekarza", "trzeba papę na dachu podkleić", "z Zenkiem jechać do mechanika", czy ze względów imprezowych, bo są urodziny/imieniny/rocznica ślubu. Szczególnie działało to ze strony męża, bo nauczył ich do tego, że jesteśmy na zawołanie. W końcu gdy kończyło się tym, że w weekendy się nie widzieliśmy, a w tygodniu nie mieliśmy czasu dla siebie, bo trzeba było pracować i nadganiać studia, powiedzieliśmy dość. Jest ich dużo na miejscu, niech sobie radzą.

Obecnie w rodzinne strony staramy się jeździć raz na miesiąc, w zależności czy wypada gdzieś wolne. Zaadaptowaliśmy też psa i kota, a więc wyjazd wiąże się z logistyką znalezienia opiekuna dla naszych zwierzaków. Wyjeżdżamy więc zwykle w sobotę rano, a w niedzielę wieczorem chcemy być w domu. Też przyznajmy szczerze, po tygodniu pracy, nie chce nam się jechać 250 km w jedną stronę, tylko chcemy odpocząć. Samochodem trasa zajmuje prawie 4h (remonty), a wspomniany wyżej pociąg, już nie istnieje.

I teraz spotykamy się często z zarzutem, że nie jesteśmy obecni na urodzinach, czy nie możemy przyjechać pomóc z naprawą domu, czy zawiezieniem gdzieś kogoś (bo mamy najlepsze auto w mniemaniu rodziny - mój luby jest handlowcem i jak typowy handlowiec, wyposażony jest w Skodę, która możemy używać również prywatnie).

Mieliśmy ostatnio okazję, urodziny dziecka mojej kuzynki. Nie jestem jej chrzestną, ani jakąś bliską ciotką - Młoda ma 2 lata i widzi mnie okazyjnie. Z kuzynką mam w miarę relacje, ale nie są takie jak kiedyś, bo mamy inne priorytety w życiu. I dobrze, bo nie wszyscy możemy być tacy sami.

Zostaliśmy zaproszeni w niedzielę na 15. Próbowałam tłumaczyć, że w niedzielę o 15 już będziemy w trasie do domu, bo zanim dojedziemy to będzie i tak po 19, a w poniedziałek idziemy do pracy. Zaproponowałam spotkanie w sobotę, gdy jeszcze będziemy luźni i możemy z nimi spędzić tyle czasu ile potrzeba.

Nie, bo wszyscy przychodzą w niedzielę i tort będzie w niedzielę. Podziękowaliśmy zatem i otrzymaliśmy focha.

Innym razem odmówiliśmy przyjazdu po to, aby jechać po styropian i robić ocieplenie domu wujka męża. Znaczy, mąż miał to robić, ja miałam sobie w tym czasie pogadać z jego ciotką. Powiedzieliśmy, że paliwo kosztuje i jest daleko, a pod ręką jest brat wujka, czyli ojciec mojego męża. Usłyszeliśmy odpowiedzieć, że tu potrzeba kogoś sprawnego fizycznie.

Jednocześnie chciałam zrobić niespodziankę mojemu mężowi i zaaranżować jego 30 urodziny. Zaprosiłam jego rodzinę, powiedziałam, że opłacę hotel, bo niestety możemy przenocować tylko rodziców u siebie (ktoś w gabinecie i ktoś na kanapie). I uwaga, co usłyszałam od sporej części rodziny?

TO JEST ZA DALEKO I NIE BĘDĄ TYLE JECHAĆ, a urodziny możemy przecież zrobić w "domu" (czyt. domu teściów).

A my, w ich logice, możemy jeździć w tą i z powrotem co weekend. Mega się wkurzyłam i zawiodłam, bo liczyłam na fajną imprezę na sali i na ten cel odłożyłam sporą sumę, byleby mężowi sprawić radość.

I co? Przekazałam, że nawet jego rodzice nie chcą przyjechać, bo jest ciężko z dojazdem. Tymczasem moi chcieli się pojawić i proponowali, że teściów zabiorą. Odmówili, bo nie chcą być do kogoś uwiązani.

Moi rodzice byli u nas w ciągu ostatnich lat 4 razy. Jego raz, bo mieli po drodze znad morza.

Jest mi przykro, bo my jesteśmy obrzucani fochami, gdy nie chcemy jechać, a jednocześnie gdy my zapraszamy i nikomu się nie chce tyle fatygować, mamy się uśmiechać i nie mieć pretensji, bo przecież sami chcemy tak daleko mieszkać.

Śmieszna fizyka. My mamy krótko i szybko i blisko, a paliwo chyba za darmo, gdy ta samą trasa tylko w odwrotną stronę jest długa, żmudna, a paliwo drogie.

rodzina

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 194 (206)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…