Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#91107

przez ~velvetparadise ·
| Do ulubionych
Sytuacja może nie bardzo piekielna, ale irytująca.
Tak się złożyło, że w zeszłym tygodniu nasz pediatra był na urlopie, a syn dostał zapalenia ucha, więc umówiliśmy się do drugiej lekarki, która w zastępstwie przyjmowała też pacjentów naszego lekarza. Wymaz z ucha, antybiotyk i zalecenie kontroli w poniedziałek tj. wczoraj.

Trudność polega na tym, że gdy lekarz jest na urlopie, nie można się umówić do niego na wizytę, tylko przyjść w poniedziałek rano i czekać.

Tak też zrobiliśmy, przyszliśmy rano uzbrojeni w cierpliwość, przygotowani na kilka godzin czekania. To nigdy nie są przyjemne sytuacje, ale pierwszy raz byłam naprawdę poirytowana zachowaniem rodziców w poczekalni. Poczekalnia jest nie za duża, jakieś 10 krzesełek i trochę zabawek dla małych pacjentów. Gdy przyszliśmy pechowo wszystkie krzesełka były zajęte, ale... no właśnie. Dlaczego wszystkie krzesełka były zajęte?
Z jednym dzieckiem przyszła dwójka rodziców, czyli zajmują już trzy krzesła. No dobra, to jeszcze jakoś zrozumiem, ale inną kwestią jest to, że z innym dzieckiem przyszły dwie panie i z kontekstu ich rozmowy wywnioskowałam, że panie nie mają kiedy się nagadać, więc jedna przyszła z matką jako osobą towarzysząca, żeby jej się nie nudziło. Po trzecie - matka z dzieckiem, które leży rozwalone z telefonem na dwóch krzesłach. Kurde, no dobra, może dzieciak tak fatalnie się czuje, że musi leżeć, ale widzę, że za chwilę dzieciak wstaje i idzie po zabawki, więc byłam tak bezczelna, że zajęłam jedno ze zwolnionych przez niego krzeseł.

Matka zmierzyła mnie wściekłym wzrokiem, ale nic nie powiedziała. Gdy wrócił z jakąś książeczką, matka ostentacyjnie oznajmiła:
- Usiądź, kochanie, bo pani ci krzesłko zajęła!
Nie skomentowałam. Ok, czekamy i... kolejna irytująca kwestia. Jak wiadomo, czekanie dzieciom się dłuży, a wiele dzieci nie było obłożnie chorych, na przykład mój czuł się dobrze, więc normalnie się bawił. Żadne z dzieci się nie wydzierało i nie biegało, ale przecież nie będą siedzieć kilka godzin jak myszki pod miotłą.
Jedna z dziewczynek, lat może z 5, normalnie bawiła się z innymi dziećmi, ale szczególnie przykuwała uwagę, bo jej matka ciągle ją musztrowała. Dziewczynka miała bardzo charakterystyczne dwuczłonowe imię, którego oczywiście nie wymienię, bo podejrzewam, że mogłaby zostać zidentyfikowana. Więc siedź człowieku kilka godzin w akompaniamencie powtarzających się do chwilę okrzyków:
- Luiza Maria! Uspokój się! Chodź tu! Luiza Maria! Zostaw to! Napij się! Zjedz kanapkę! Luiza Maria! Zostaw to! Chodź do toalety! Siadaj! Masz tu siedzieć! Nie ruszaj tego!

Za którymś razem ( po godzinie!) nie wytrzymałam i zwróciłam kobiecie uwagę, żeby przestała krzyczeć. Ta mi na to, że mam się nie wtrącać w wychowanie jej dziecka. Odparłam, że nie wtrącam się w wychowanie jej dziecka (choć po prawdzie dzieciaka było mi zwyczajnie szkoda, bo nie robiło naprawdę nic złego, nie była głośna, nie robiła nikomu krzywdy, nie robiła nic co mogłoby wyrządzić jakąś szkodę), tylko nie chcę słuchać jej krzyków co chwilę. Atmosfera zgęstniała, ale pani nieco stonowała i za chwilę poszła wykłócać się do rejestracji, że ona już tak długo czeka, ile jeszcze, jej córka się bardzo źle czuje itd itp. Może wynikało to z kolejności, a może dla świętego spokoju została jako następna poproszona do gabinetu.

Kolejna irytująca sprawa. Jedna z matek dała dziecku telefon - nic niezwykłego w dzisiejszych czasach, gdyby nie to, że telefon miał dość głośno ustawiony dźwięk. No ludzie... Tu szybko zareagowała recepcjonistka, która przyszła do poczekalni i natychmiast zwróciła kobiecie uwagę, żeby wyciszyła telefon lub podłączyła słuchawki. Matka "ni ponimaju", ale inna matka Ukrainka przetłumaczyła, o co chodzi. Pani sciszyła telefon i zaczęła do drugiej Ukrainki litanię narzekań, tamta jednak to zignorowała i nie miała zamiaru wdawać się w rozmowę.

I ostatnia sprawa... Lekarz przyjmował od ósmej. Zasada jest taka, że ze względu na natłok pacjentów po urlopie i do tego w poniedziałek, każdy zainteresowany musi być w przychodni przed 11, aby mógł zostać przyjęty tego dnia. Jest to zasada, która każdy, kto chodzi do tego lekarza raczej zna, bo recepcjonistki często o niej informują. Kiedyś recepcjonistka tłumaczyła mi to tym, że w przypadku dzieci często konieczność wizyty pojawia się nagle, więc umawianie na konkretne godziny mija się z celem, bo zawsze pojawi się dziecko z bólem, mocno chore, które trzeba przyjąć gdzie pomiędzy, więc i tak prawie nigdy nie udaje się przyjmować pacjentów w umówionych godzinach, więc w takie szczególne dni jak poniedziałek po urlopie obowiązuje - kto pierwszy ten lepszy. Ludzie przyjmują różne strategie, niektórzy czatują już przed otwarciem, inni przychodzą o 9-10, a inni jeszcze krótko przed 11. No i właśnie, przyszedł pan z córką krótko przed 11. Z kontekstu jego rozmowy z recepcjonistką wywnioskowałam, że dzwonił rano i został poinformowany, żeby pojawić się przed 11 i uzbroić w cierpliwość.

Przyszli usiedli, a po 15 min facet idzie do recepcji awanturować się, że on już tak strasznie długo czeka! Recepcjonistka oburzona odparła, że niektórzy przyszli dwie godziny wcześniej i nadal czekają, a jego córka nie jest ciężko chora i dobrze się czuje. Na co facet odpowiada, że córka to może się dobrze czuje, ale ona nie ma całego dnia, żeby w durnej przychodni siedzieć.
Powiem szczerze, pierwszy raz zdarzyło mi się wyjść z przychodni tak poirytowaną zachowaniem rodziców pacjentów. A może się czepiam? Wydaje mi się jednak, że przestrzeganie pewnych ogólnoprzyjętych zasad nie jest takie trudne, a może się czepiam?

przychodnia

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 129 (149)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…