Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Aghne

Zamieszcza historie od: 26 czerwca 2012 - 2:04
Ostatnio: 14 sierpnia 2012 - 12:36
O sobie:

(:

  • Historii na głównej: 2 z 2
  • Punktów za historie: 1958
  • Komentarzy: 7
  • Punktów za komentarze: 185
 

#34884

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym, jak z dniem dzisiejszym straciłam prawie cały swój dorobek.

Słowem wstępu.
Jestem właścicielką sklepu z antykami. Przedmioty, które sprzedaję, opatrzone są certyfikatami autentyczności. Na co dzień, poza prowadzeniem wspomnianego sklepu, zawodowo zajmuję się renowacją i konserwacją dzieł sztuki, a także – w razie potrzeb – staroci (ci, którzy mają za sobą ten kierunek studiów wiedzą, ile kursów i szkoleń, odnośnie chociażby samych mebli, można przejść później). Pracownię konserwatorską mam pod samym nosem, to jest w domu, a co za tym idzie – wszystkie narzędzia, a niejednokrotnie też same podmioty mej pracy, goszczą w tym zacnym przybytku. Nie będę więcej rozwodzić się nad istotą pracy w tym zawodzie – jest to bowiem sprawa ciekawa, lecz pozwolę sobie przejść do sedna.

Życie ułożyło mi się w taki sposób, że z podwrocławskiej miejscowości wywiało mnie na niemal samą północ Szwecji. W związku z tym, wyprawy do jakże „egzotycznej” Skandynawii stały się niemal rodzinnym rytuałem i w ciągu pierwszych kilku lat odwiedzano mnie (notabene studentkę, której ledwo grosza wystarczało na utrzymanie) częściej, niż sobie tego życzyłam. Cóż robić miałam? Rodzina rzeczą świętą, dzielnie zęby zaciskałam i lawirowałam między kolejnymi wizytami bliższej i dalszej rodzinki z naciskiem na to drugie. Wizyty jak ręką odjął skończyły się po moich zaślubinach z mężczyzną o aparycji wikinga, który ciotkom i kuzynkom dziwnym trafem do gustu nie przypadł. Już się Aghne cieszyć zaczęła, że życie jej się poukładało, że studia skończyła i wszystko jakoś się kula, a tu trrrach.

Onego dnia zarobiona byłam wręcz okrutnie. Wieczorem wygospodarowałam chwilkę, by zjeść i z bułką w zębach zasiadłam przed komputerkiem w celu sprawdzenia poczty. Przed oczyma jawi mi się e-mail od Piekielnej Kuzynki [PK], zachowano pisownię autentyczną:
[PK]: „No hej.
Mam do ciebie mały romans. No bo wiesz moja Ilonka ma za miesiąc urodzinki i chce jej sprawić świetny prezent. No i mam taki stary srebrny wisiorek po babci, wiesz i chce żebyś go doprowadziła do porządku i to potwierdzenie prawdziwości co tam robisz dała okej? To ja bym do ciebie przyleciała i to zrobisz dobra? Daj znać szybko.”

Huh? Wcięło mnie na moment, słowem – chwila konsternacji. Po tym zaczęłam się zastanawiać, o jaki wisior jej chodzi – babcię miałyśmy wspólną i nie przypominałam sobie, żeby była kiedykolwiek w posiadaniu jakiegoś antyku, a jestem pewna, że znając moje zainteresowania pochwaliłaby mi się. Pomijając ten drobny fakt, przyszła kolej na analizę dalszej części e-maila. Że niby wsiada w samolot i już ma się u mnie zjawić. Odpisuję więc, starając się wyjaśnić i dopytać , o co chodzi i jak ona chce się do mnie dostać. W odpowiedzi otrzymuję:

[PK]: „A co ty tak dopytujesz co? Sama nie chcesz pomóc i pewnie się nie zjawisz na przyjęciu co? Wisior dostałam od babci już kiedyś jak byłam mała i powiedziała że mam go później komuś przekazać więc przekazuję a ty się od razu czepiasz. Mam zarezerwowany bilet na piątek i wsiadam w samolot i lecę do ciebie odbierzesz mnie z lotniska i załatwimy to co się umówiłyśmy.”

...A jest środa. Kolejna, tym razem dłuższa chwila konsternacji. Zastanawiam się, kiedy planowała mnie powiadomić o tym, że się w ten piątek zjawi, oraz kiedy UMÓWIŁYŚMY się na cokolwiek. Przedyskutowałam sprawę z lubym i zgodnie stwierdziliśmy, że jakoś przeżyjemy tę wizytę, a ja zobaczę, w posiadanie jak drogocennego cudeńka weszła moja kuzynka.

Przyjechała obrażona na cały świat, zupełnie tak, jakby robiła mi łaskę, że się na tym (cytuję) „wyp*źdz*ejew*e dolnym średnio zalesionym” zjawiła. Przyznam, że przykro mi było, acz próbowałam w miarę możliwości zademonstrować jej co ciekawsze aspekty życia na północy, a także miłe dla oka miejsca w okolicy, mój sklep oraz domową pracownię. Pomijając fakt, że nie sprostałam jej wymaganiom i na wszystko nosem kręciła – było do zniesienia. W końcu jednak przyszedł czas, by zademonstrowała mi pamiątkę po babci i czar prysł. Został mi wręczony badziew, jaki możemy nabyć w sklepach typu „wszystko po pięć”; wytarty i sczerniały, z miejscem, w którym z pewnością było jakieś szkiełko tudzież kamyk, który za cel miał imitowanie klejnotu, (panie z pewnością wiedzą, o co chodzi – taka biżuteria jest ładna i niedroga, ale przy tym jednorazowa. Pierścionki tego typu po kilku użyciach brudzą palce, a później zmieniają kolor na zależny od tego, z czego naprawdę są zrobione i tak dalej, i tak dalej) jakby mało tego było – zapakowany w woreczek foliowy z którego pachniało kapustą kiszoną. Spojrzałam zbita z tropu na kuzynkę, później na ów przedmiot, który leżał naprzeciw mnie i zapytałam:

[Ja]: No dobrze... ale co ja mam z tym zrobić?
[PS]: No jak to co? Masz zrobić z tego ładny wisiorek! I chcę to potwierdzenie.
[Ja]: Ależ Piekielna, czymkolwiek by to nie było – z pewnością nie jest wisiorkiem babci, a już na pewno NIE srebrnym. Nie jestem czarodziejką, to się nadaje do kosza...
[PS]: Jak śmiesz w ogóle tak mówić?! Ja nie po to pieniądze płaciłam za niego, żebyś ty mi teraz kazała to wyrzucać! Ty niewdzięczna! (hę?) Właśnie widzę, jak ty się znasz! Masz mi odpicować to cudo i dać potwierdzenie!
[Ja]: (Staram się być spokojna) Nie krzycz do mnie. Miałaś mi przywieźć srebrny wisior, a chcesz czegoś zupełnie innego. Nie tak się umawiałyśmy...
[PS]: (zdębiała) Gadasz tak, bo ty wcale nie umiesz tego robić, jak mamusia mówiła!
[Ja]: No już, spokojnie, wiele tu nie zdziałam, ale ten papier ci wystawię... Daj mi tylko paragon pochodzący ze sklepu, w którym zakupiłaś wisiorek, a ja wystawię ci certyfikat potwierdzający autentyczność, ale zakupu w tym salonie.

Uśmiechnęłam się tylko, a twarz kuzynki przybrała kolor przypalonej cegły, po czym pod moim adresem poleciała litania bardziej i mniej wyszukanych przekleństw. Do końca wizyty tylko fukała na mnie, lubego unikała jak ognia, a na odchodne nie rzuciła nawet parszywego „dziękuję” za wizytę. Przesiadywała u mnie trochę ponad tydzień, był poniedziałek, gdy odjechała. Zapytana o to, czy odwieźć ją na lotnisko wrzasnęła tylko „nie!” i trzasnęła drzwiami. Ja się cieszyłam, a najgorsze miało dopiero runąć na mnie niczym grom z jasnego nieba.

W poniedziałek mój sklep jest zamknięty – ot, pracownikom bardziej odpowiadało otwarcie od wtorku do soboty, czemu więc miałabym im utrudniać? Z samego (dzisiejszego) wtorkowego rana zadzwonił do mnie pracownik proszący o jak najszybsze przybycie. Pytam, o co chodzi, a w odpowiedzi otrzymuję informację „przez sklep przeszedł chyba huragan”. Miałam złe przeczucia, acz nie byłam w stanie sprecyzować, czego właściwie dotyczyły. Bezwiednie włożyłam rękę do torby, w celu wydobycia kluczy od sklepu i następnego włożenia ich sobie do kiszeni kurtki, a tu… nie ma. Wysypałam wszystko, przegrzebałam każde miejsce, w którym mogłabym je położyć. Nic. Zapytałam więc lubego – pewien był, że widział je wczoraj na szafie. Nie mogąc ich znaleźć pobiegłam do sklepu, a tam... Faktycznie, jakby huragan przeszedł. Wszystko porozrzucane i połamane, meble porysowane jakby kluczem, z książek strony powydzierane, a co najgorsze – porcelana potłuczona w drobny mak. Co zrobiłam? Po prostu usiadłam na podłodze i zaczęłam płakać.

Ze sklepu nic nie zniknęło, a straty pobieżnie szacuję na trzydzieści tysięcy koron, co daje w sumie plus minus czternaście i pół tysiąca złotych. Klucza nie znalazłam – nie wiem kiedy musiała mi go gwizdnąć i jak trafiła do mojego sklepu sama. Próbowałam się do niej dodzwonić, ale nie odbiera. Odebrała jedynie moja mama, która przyobiecała przetelefonować do swojej siostry (rodzicielki Piekielnej) i dowiedzieć się czegoś – w chwili obecnej czekam na wiadomość od niej. Przyznam, że nie wiem, sama nie wiem, co powinnam w tej chwili zrobić. Już nawet nie chodzi mi o pieniądze, ale o ludzkie sk*rwielstwo i naprawdę cudne przedmioty, które szlag trafił dzięki braku wyobraźni tego durnego babsztyla.

A co się tyczy jej drogocennego wisiora... Nawet go ode mnie nie zabrała, gdy wyjeżdżała.

grunt to rodzinka

Skomentuj (56) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1118 (1170)

#34264

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielnych przeglądam dość regularnie, utwierdzając się w tym, że nie jestem istotką pechową i nie tylko mi przytrafiają się sytuacje o tyle dziwne, co niezwykle mało przyjemne.

Słowem wstępu.
Przyszło mi osiedlić się w malowniczym miasteczku położonym na północy Szwecji, o wdzięcznej nazwie Kiruna. Zimą dnia na lekarstwo, latem aż za dużo, zimą zasypuje nas tak, że nie raz trza w domku zostać, bo po prostu wyjść się nie da, latem temperatura z rzadka dobija do dwudziestu stopni – można przywyknąć, w imię starego, ludowego porzekadła „co nas nie zabije, to wzmocni”.

Rzecz dzieje się w drugiej połowie grudnia, święto Jul, zwanego dalej Bożym Narodzeniem, już za pasem, przygotowania idą gładko, wokół śniegu po pas (czasem i więcej [: ), zimno, ciemno – nic, tylko w domu siedzieć. Luby mój wraca z pracy rozgoryczony, obwieszcza, że teściowa się z tym światem pożegnała. Pozwolę sobie dodać, iż rzeczony posiada szesnastoletniego brata, który został na lodzie (dosłownie i w przenośni) po stracie obydwu rodziców. Żal mi serce ścisnął, chłopaka na tamtą chwilę ze dwa razy w życiu widziałam, ale że przyjemne z niego stworzenie – polubiłam.
I tu warto nadmienić, że mając kilka latek uległ poważnemu wypadkowi, który pozbawił go władzy w nogach; jest więc przykuty do wózka.

Proponuję więc memu wybrankowi – święta idą, weźmy chłopaka do siebie, raźniej mu będzie. Luby nie oponuje, chociaż wie, że zmuszony będzie do konsultacji z starszą, Piekielną Siostrą [PS], u której to pomieszkuje, od chwili śmierci matki, ich wspólny brat. Kobiety niemal nie znam, nie wtrącam się, Ragnar [R] włącza głośniczek, dzwoni wpierw do swego brata. Chłopak odbiera, po głosie słychać, że jest wyraźnie przygaszony – nie dziwota, w końcu matkę stracił. Na wspomnienie o świętach spędzonych u nas rozochocił się jednak, podziękował i wspomniał, że nie może się doczekać. Słowem to, co chciałoby się usłyszeć. Przyszła kolej na konsultację z siostrą – mimo wszystko, chłopak był pod jej opieką. Między moim a nią nawiązuje się następująca rozmowa.

[R] Halo siostra, jak się czujesz?
[PS] No! W końcu się odzywasz! Już o rodzinie zapomniałeś, tylko ta twoja panna ci w głowie!
(Luby trochę zbity z tropu, ja stoję wcięta, ale nic – kontynuuje)
[PS] Byś się w końcu zainteresował rodziną! Ja już tu sobie rady nie daję!
[R] Nie unoś się i racz wytłumaczyć mi, w czym problem...
[PS] Jeszcze śmiesz się pytać?! Ten bachor to same problemy! Moje dzieci (tu następuje opowieść o tym, jakie są kochane, grzeczne, mądre i tak dalej) się go boją, zrób z tym coś!
[R] Chciałem po prostu zapytać, czy nie masz nic przeciwko, bym zabrał brata na święta do siebie...
[PS] I do tej twojej (tu następuje litania wszelakich obelg, których nie ma sensu przytaczać)? Już ja wiem, co to za element! (Swoją drogą – ciekawe skąd... Ledwo się znamy.) A z resztą, zabierz go sobie stąd, ja już mam dość!
I trzasnęła słuchawką.

Luby w ciężkim szoku, nawet odpowiedzieć nie zdążył, ja również w szoku tkwię, nawet nie wiem, co o tym myśleć. Przez chwilę przemknęło mi przez myśl, że może faktycznie to dziecko jakieś problemowe jest, ale mimo wszystko nie potrafiłam sobie w żaden sposób usprawiedliwić zachowania siostry wobec niepełnosprawnego brata, o mnie już nie wspominając. Mój wybranek urlopu w pracy nie dostał, ale bojowo nastawiona w stosunku do Piekielnej Siostry Aghne postanowiła nie dawać za wygraną – wpakowałam się w pociąg (bo nie stać mnie było na podróż samolotem) i mimo temperatury przekraczającej -20°C jadę na podbój stolicy, uprzednio zarezerwowawszy sobie pokój w niewielkim hoteliku.

W jakim stanie dotarłam myślę, że wspominać nie muszę. Podreptałam natychmiast do swego pokoju z wysoko podniesioną głową, dzielnie trzymając się na nogach, po czym padłam jak stałam. Następnego dnia udałam się do domu Piekielnej Siostry. Nie trudno się domyślać, że klamkę cmoknęłam, choć w trasie wysłałam smsem zapowiedź, iż się zjawię. Wszetecznicy nie powstrzymałam i wyklinając na czym świat stoi chwyciłam telefon z zamiarem przetelefonowania do brata lubego – i w zasadzie nie musiałam; usłyszałam, że ktoś mnie woła. Rozejrzałam się po podwórzu – nic. Patrzę w górę, na bok domu – widzę ponad poręczą balkonu jasną czuprynę. Nie wiedziałam, czy powinnam się ucieszyć, czy wręcz przeciwnie... W każdym razie, na rozważania wiele czasu nie miałam – coś szarpnęło mnie z tyłu za włosy i jak nie gruchnęłam na śnieg… Ku memu ubolewaniu Piekielna Siostra powróciła do swego siedliszcza i zastała mnie zaglądającą przez płot. Ignorując nazywanie mnie złodziejką i lafiryndopodobnymi tworami w końcu dostałam pozwolenie na zabranie brata, który (sic!) siedział na balkonie. Perypetie związane z bagażem i ogólnym nastawieniem tej pani do mnie pozwolę sobie przemilczeć, bo są opowieścią na kiedy indziej.

Chłopak był tak przemarznięty, że po prostu „odpływał”. Siostrunia zamknęła go na balkonie na cały dzień (Jezusie słodki, grudzień...), a sama pomaszerowała sobie na zakupy, więc zanim udało mi się opuścić stolicę, musiałam udać się z nim jeszcze do lekarza. Tam wyszło na jaw kilka sińców, które miał w różnych miejscach na ciele. Sprawa trafiła rzecz jasna w odpowiednie miejsce, i choć jeszcze się nie zakończyła – walczymy dzielnie, by Piekielną spotkała zasłużona kara.

Raczcie mi wytłumaczyć, bo nie rozumiem i trzęsie mnie na samo wspomnienie tego zdarzenia – jak nieludzkim trzeba być, by doprowadzić do takiego stanu własnego brata, czy kogokolwiek nawet? Może odbiło jej po stracie matki? Nie wiem, luby twierdzi, że nigdy nie zachowywała się w ten sposób. Tak czy inaczej, życzę jej, by złapała kiedyś kilka takich siniaków, jakie wtedy miałam wątpliwą przyjemność zobaczyć.

zagranica

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 783 (841)

1