Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Kemiki

Zamieszcza historie od: 16 lipca 2012 - 14:25
Ostatnio: 9 maja 2019 - 1:05
  • Historii na głównej: 3 z 4
  • Punktów za historie: 1972
  • Komentarzy: 59
  • Punktów za komentarze: 409
 

#79579

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Krótki wstęp: pracuję sobie w obiekcie sportowo-rekreacyjnym, wypełnionym trampolinami. Ze względu na specyfikę miejsca mamy dość sztywne zasady dotyczące wieku, wagi, maksymalnej ilości osób mogących naraz korzystać z atrakcji, zachowania, wnoszonych przedmiotów. Oczywiście wszystko dla bezpieczeństwa ludzi... Którzy uparcie tego nie pojmują.

#1
Dzieci mogą korzystać z atrakcji od ukończenia 4 roku życia.

- Czy dwuletnie dziecko może wejść?
- Nie, wpuszczamy dzieci od ukończenia czwartego roku życia.
- Ale ja wejdę z nim!
- Niestety wejście dwulatka jest niemożliwe, nawet jeśli wchodzi z nim osoba dorosła. Chodzi przede wszystkim o bezpieczeństwo dziecka.

I w tym momencie rodzic roku sadza dziecko na ladzie przed pracownikiem, patrzy mu prosto w oczy i mówi "Widzisz, niedobra pani nie chce nas wpuścić". Dziecko w ryk, rodzic wbija w pracownika wzrok przepełniony żądzą mordu, cała kolejka patrzy i zastanawia się jaka to krzywda została wyrządzona biednym klientom.


- Ile lat ma dziecko?
- Dwa i pół.
- Niestety jest jeszcze za małe, wpuszczamy dzieci od ukończenia czwartego roku życia.
- Aaaa, wiem, czytałam na stronie. Ale wejdziemy?

Aha.

#2
Do 7 roku życia "skaczące" dziecko musi wejść na teren obiektu z dorosłym. Czy to matka, czy ciotka pociotka - nieważne. Dorosły być musi. Oczywiście wejście dla opiekuna takiego malucha jest bezpłatne.

- Ile lat ma dziecko?
- Cztery.
- Dobrze, w takim razie bardzo proszę, żeby pani weszła razem z nim i miała go przez cały czas pod swoją opieką.
- Ale ja nie wejdę, brat z nim wejdzie i się nim zajmie.
- A ile lat ma brat?
- Pięć...

- Ja chciałbym dzieci zostawić.
- Ile mają lat?
- Cztery i pięć.
- W takim razie będzie musiał pan wejść z nimi i mieć je pod swoją opieką.
- ALE JA NIE MAM CZASU!
- Bardzo mi przykro, ale dzieci w tym wieku nie mogą korzystać z atrakcji same.
- NIE TO NIE.

W tym momencie ojciec bierze dzieci za łapki i ciągnie je w stronę wyjścia, w akompaniamencie dzikich wrzasków i szlochów. Odgrażając się po drodze, że już tu nigdy więcej nie przyjdzie, bo "w ogóle nie jesteśmy elastyczni".
Oby.

Dla uściślenia: dorosły, który wchodzi opiekować się dzieckiem nie musi skakać. Wiemy, że nie każdemu pozwala na to stan zdrowia czy samopoczucie. Można poruszać się po wyznaczonych obszarach - sztywnych matach i podestach.

praca rodzice dzieci

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 130 (138)

#41179

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym, jak gimnazjum (czasami) wspiera uczniów.

W mojej szkole odbywały się dodatkowe zajęcia z języka angielskiego - finansowane przez dyrekcję, która pieniążki na ten cel otrzymywała z gminnych funduszy. Każda klasa tworzyła osobną grupę, na zajęcia chodziła zdecydowana większość uczniów, jako że były darmowe.

Dziesięcioosobowa grupa z mojej klasy zdecydowała, że weźmiemy udział w konkursie językowym (stworzyliśmy od podstaw przedstawienie teatralne w języku angielskim, na podstawie jakiejś tam książki) - poświęcaliśmy na próby całkiem sporo czasu, realizując równolegle materiał z programu nauczania. Lekko nie było, ale chcieliśmy się trochę pobawić w ramach zajęć dodatkowych. Sami tworzyliśmy dekoracje, kompletowaliśmy garderobę i tak dalej. Przygotowania zajęły nam dobre pół roku.

W końcu nadszedł Dzień Próby - to znaczy wizyta naszej grupy pod przewodnictwem nauczyciela prowadzącego u pani dyrektor, z prośbą o sfinansowanie naszego wyjazdu na konkurs. Szanowna dyrekcja wiedziała wcześniej o naszym zamiarze uczestniczenia w nim, w końcu zgodziła się na to, aby próby odbywały się na terenie szkoły. Jednak na pytanie, czy znalazłyby się pieniążki na sfinansowanie przejazdu do oddalonego o 40 km miasta dla 11 osób, usłyszeliśmy odpowiedź odmowną. Uzasadnienie? Szkoła nie ma pieniędzy na takie rzeczy, to nie są zajęcia obowiązkowe, więc niby jakim prawem "nasze fanaberie i wydziwiania" mają być finansowane z jej budżetu?

Dobra, jakoś to przełknęliśmy. Udało nam się załatwić pieniądze na przejazd z innego źródła i na konkurs pojechaliśmy :) Co więcej - zajęliśmy drugie miejsce.

I tutaj zaczyna się piekielność.
Szczebiotanie pani dyrektor na temat tego, jakich to ona ma zdolnych uczniów i jak (dzięki wsparciu szkoły) mogą realizować swoje pasje i zdobywać nagrody, to jeszcze nic. Największe kontrowersje wzbudziła sama nagroda, którą otrzymaliśmy - skromna bo skromna, radio, ale całkiem nowoczesne. Wspólnie z nauczycielem prowadzącym zdecydowaliśmy, że sprzęcik przekażemy domowi dziecka. Wszystko super, prawda?

No chyba nie.

Wkrótce cała grupa została wezwana do gabinetu dyrekcji na półgodzinną tyradę pod tytułem "JAK WY MOŻECIE WYNOSIĆ WYPOSAŻENIE ZE SZKOŁY? TA NAGRODA STANOWI WŁASNOŚĆ SZKOŁY, NIE MACIE PRAWA NIĄ DYSPONOWAĆ!". Pani wicedyrektor zagroziła nam obniżeniem ocen z zachowania, oskarżyła o brak uczuć i szacunku wobec szkoły, słowem - jej oburzenie sięgało zenitu. Dopiero dzwonek telefonu przerwał jej mowę, a nam pozwoliło uciec z pola rażenia.

Dom dziecka radio dostał, dyrekcja gryzła pięści podczas uroczystego przekazania (skromnej bo skromnej :)) darowizny, a my z powodu obniżonego zachowania nie płakaliśmy.

Zastanawia mnie tylko jaki sens miało wykłócanie się o głupie radio, skoro każda sala w szkole była wyposażona w równie nowoczesny sprzęt..?

gimnazjum...

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 733 (787)

#40248

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moi rodzice to dziwne małżeństwo było. Dziwne według postronnych oczywiście, ze względu na sporą różnicę wieku. Nie będę podawać liczb konkretnych, powiem jednak, że ludzie krzywo patrzyli na dwudziestoletnią dziewczynę, poślubiającą zamożnego wdowca. Że młoda pewnie na kasę leci, że szybko go wykończy i przejmie spadek. Szepty i plotki wymierzone przeciwko mojej mamie nasiliły się, gdy okazało się, że jest w ciąży. Różne rzeczy mówiły nasze małowioskowe źródła informacji: że młoda chce naciągnąć uczciwego człowieka na dziecko, które nie jest jego, że wrabia biedaka i tym podobne rewelacje.

Plotki ucichły, gdy na świat przyszło dzieciątko jak dwie krople wody podobne do ojca - ja znaczy się. Wszyscy nabrali wody w usta i nastał święty spokój. Rodzice żyli sobie spokojnie, wychowywali szkraba - nigdy żadnych kłótni czy innych incydentów, które mogłyby zburzyć obraz perfekcyjnego pożycia rodzinnego.

Niestety, tatuś zachorował i zmarł w niedługim czasie po zdiagnozowaniu u niego nowotworu. Mama została sama ze mną, ośmioletnią wtedy córeczką. Przytłoczona śmiercią męża, kiepsko dawała sobie radę. Dlatego poprosiła o pomoc w domu i (całkiem sporym) gospodarstwie swojego kuzyna. On i mama wychowywali się razem, byli dla siebie praktycznie jak rodzeństwo, toteż kuzyn zgodził się i wkrótce z nami zamieszkał. Rodzicielka powoli podnosiła się z depresji, ja podobnie. Kuzyn mamy był dla nas nieocenioną pomocą, poniekąd zastępował mi ojca. Wydawałoby się, że wszystko zmierza ku dobremu.

Niestety, po śmierci ojca przypomniały sobie o nas panie w wieku 50+. Gdakały między sobą, że "ta młoda wykończyła chłopa, żeby kasę dostać", że "ledwo męża pochowała, a już innego chłopa sprowadza" i tym podobne.

Miałam pecha, bo jedna z czołowych plotkar z naszej miejscowości była babcią Konrada, mojego najlepszego kolegi, z którym często się bawiłam. Pewnego dnia przyszłam do Konrada, bo poprzedniego dnia umówiliśmy się, że pójdziemy razem na rolki albo coś w tym stylu.
Idę, pukam do drzwi, otwiera mi Pani Babcia [PB]:

[J]: Dzień dobry, jest może Konrad?

Pani Babcia spojrzała na mnie jak na najgorszy gatunek ścierwa.

[PB]: Nie ma, a co?
[J]: Chciałam się z nim pobawić...
[PB]: TY SIĘ Z MOIM WNUKIEM NIE BĘDZIESZ BAWIĆ, BO TY JESTEŚ K*WA, I TWOJA MATKA TEŻ! RAZEM OJCA WYKOŃCZYŁYŚCIE!

Z płaczem pobiegłam do domu i opowiedziałam wszystko mamie.

Mimo, że parę godzin potem przyszli do nas rodzice Konrada i żarliwie przepraszali za zachowanie seniorki, nigdy już tam nie poszłam. Moja mama za to musiała wrócić do środków antydepresyjnych.

wsi spokojna ...

Skomentuj (4) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 884 (964)
zarchiwizowany

#35902

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia z jakże zamierzchłych czasów gimnazjalnych. Zdarzyło się nieszczęście: zgubiłam legitymację szkolną. Nie wiem gdzie, nie wiem jak, mimo przekopania całego domu, dwudniowej akcji poszukiwawczej i przepytania wszystkich domowników dokument się nie znalazł.

No cóż, wzdycham ciężko - trzeba zrobić słit focię, iść do sekretariatu i papierek wyrobić, bo jak tu życ inaczej? Mamcia wcisnęła do rączki potrzebne papierki, w tym wspomniane zdjęcie i przykazała pójść do sekretariatu.
Wchodzę. Grzeczne "Dzień dobry" z mojej strony zostaje skwitowane jakimś burknięciem, czuję się, jakbym właśnie przekroczyła próg pieczary jakiegoś potwora.

No nic, brnę dalej, przecież nie ucieknę z krzykiem, pozostając bez legitymacji, która, wbrew pozorom, czasem się przydaje.
Podchodzę do stanowiska pani sekretarki. Pani sączy kawusię, sprawdza coś na monitorku komputera, po czym łaskawie odwraca się w moją stronę z miną #2390842094 pt. "niech mówi co chce i wylatuje w podskokach".

[J] - ja
[S] - pani sekretarka

[J]: Dzień dobry. (jeszcze raz)
[S]: Dźdbr. W czym mogę pomóc?
[J]: Zginęła mi legitymacja szkolna, chciałabym wyrobić nową.

Nieśmiało wciągam w stronę pani rączkę ze słit focią i jakimś jeszcze papierkiem.
[S]: Proszę okazać starą legitymację, to wyrobimy.
Ja - klasyczny karpik, jak okazać, skoro zgubiłam. Tłumaczę pani, że nie mam dokumentu.
[S]: Nie mogę wyrobić ci legitymacji, dopóki mi nie okażesz obecnej. Muszę ją zarekwirować, bo potem dasz komuś i będzie sobie ulgi uczniowskie brał (?!). No to jak, dostanę legitymację?
[J]: Nie dostanie pani, z tego prostego powodu, że jej NIE MAM.

Ja - piana na ustach, trochę zła, bo znalazłam się w sytuacji bez wyjścia, jakby na to nie patrzeć. Mierzę panią sekretarkę wzrokiem rozjuszonego byka, kiedy w centrum naszego pojedynku spojrzeń wkracza inna sekretarka [S2]

[S2]: Dzień dobry, jakiś problem?
Ja - wzdycham z ulgą w głębi swej gimnazjalnej duszy, że w końcu ktoś sympatyczny, kto zrozumie moją sytuację. Tłumaczę, że zginęła mi legitymacja, blabla. Nie mogę jej okazać, z tego prostego względu, że jej nie mam.
[S2]: A gdzie tą legitymację zgubiłaś? Wróć, poszukaj.
[J]: Proszę mi uwierzyć, że gdybym wiedziała, gdzie mi wypadła, to wróciłabym tam na skrzydełkach i wzięła ją, żeby tylko nie musieć z paniami rozmawiać.
Moja odpowiedź została uznana chyba za szczyt bezczelności, obie panie się zapowietrzyły, ja wyszłam.

Problem legitymacji rozwiązała dopiero wizyta szanownej rodzicielki w gabinecie dyrekcji. Gdy parę dni później wkroczyłam do sekretariatu ze słowami "Dzień dobry, zginęła mi legitymacja i chciałabym wyrobić nową" na ustach, sekretarka popatrzyła na mnie spode łba, wyrwała wręcz z rączki słit focię i papierek, po czym zabrała się do wypełniania.

Nie obyło się jednak bez mruczenia pod nosem, dotyczącego bezczelnej i niewychowanej młodzieży, przez którą ona ma tylko więcej roboty :)

szkoła

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (171)

1