Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Oisel

Zamieszcza historie od: 22 sierpnia 2012 - 15:00
Ostatnio: 27 czerwca 2015 - 12:11
  • Historii na głównej: 3 z 9
  • Punktów za historie: 2105
  • Komentarzy: 9
  • Punktów za komentarze: 39
 
zarchiwizowany

#58879

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sytuacja, po której jeszcze rozmasowuję obolałe miejsca i pokazująca, że ludzie bez wyobraźni nie powinni siadać za kierownicą autobusu.

Scena zdarzeń: Jest droga po której jeżdżą autobusy. Na tej drodze, na jednym z pasów tuż przy chodniku jest dziura. Odgrodzona, wszystko ładnie, ale trzeba ją ładnym łukiem ominąć, więc i trzeba zaczekać aż nic z naprzeciwka nie będzie jechało.

Akcja: Wracam autobusem do domu. Po tej nieszczęsnej stronie z dziurą. Ludzi w pojeździe więcej niż sporo. Z naprzeciwka ruch. Zbliżamy się do dziury, ale czy kierowca z wyraźnym wyprzedzeniem zaczyna przed nią hamować? Nie. Tym razem postanowił ostro zatrzymać się tuż przed nią zwalając z nóg 3/4 stojących ludzi (i to nic, że jechał te swoje 40km/h).

Bez komentarza.

komunikacja miejska

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (42)
zarchiwizowany

#58878

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przez dość spore osiedle biegnie ruchliwa, główna droga. Przy niej jest przystanek. Na przeciwko przystanku wjazd na małą osiedlową uliczkę. Jakieś 10-15 metrów niżej jest przejście dla pieszych.

Co robi starsza kobiecina z kilkuletnim dzieckiem przy boku? Czy idzie na pasy? Oczywiście, że nie. Razem z młodym berbeciem czeka aż autobus odjedzie i chcąc przejść na osiedlową drogę ładuje się pod koła samochodu jadącego z naprzeciwka.

Dobrze, że kierowca nie jechał szybko, bo zwalniał przed pasami. Babki nie byłoby mi żal. Ale dziecko nie zawiniło niczym. Ale jaki z góry dostaje przykład, tak będzie robić w przyszłości.

osiedle brak wyobraźni

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 82 (140)
zarchiwizowany

#58262

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sytuacja sprzed sprzed roku. Przypomniała mi się w trakcie powrotu do domu. W ramach zarysowania sytuacji: Piekiełko Dolne należy do powiatu A, Piekiełko Górne do powiatu B. Obie wioski leżą tuż obok siebie, a przez nie biegnie główna droga powiatowa.

Wracaliśmy z lubym od moich rodziców. Późna godzina, więc i ciemno na zewnątrz. Jedziemy główną drogą w powiecie A, ale jeszcze spory kawałek przed Piekiełkiem Dolnym. W pewnym momencie znalazł się przed nami niepozorny czerwony golf. I tak niepozornie toczył się delikatnym slalomem po swoim pasie. Trochę nas to zaniepokoiło i w tym miejscu popełniłam błąd, bo po telefon sięgnęłam dopiero 2/3 minuty później, kiedy owy golf niemal wjechał czołowo w nadjeżdżający z naprzeciwka samochód. Na szczęście skończyło się tylko na urwanych lusterkach.

Jednak to nie pijany kierowca jest w tej historii najbardziej piekielny. Przez następne 10 minut na zmianę próbowałam się dodzwonić na 112 lub 997. Za każdym razem połączenie było zajęte. W tym czasie wjechaliśmy do Piekiełka Dolnego i zbliżaliśmy się do granicy dwóch powiatów. Właśnie wtedy udało mi się połączyć z pierwszym numerem alarmowym. Odebrała stacja w powiecie A. I zaczęło się...

Po podaniu wersji zdarzeń, koloru, marki samochodu, numerów rejestracyjnych mówię, że jesteśmy w Piekiełku Dolnym i jedziemy w kierunku miasta powiatowego B.
[Telefonistka A] Ale to już nie nasz rewir, przełączę na stację w B.
Połączono mnie z B, powtarzam historyjkę, mówię o Piekiełku Dolnym...
[Telefonista B] Piekiełko Dolne to nie nasz rewir, przełączę do A.
W tej chwili już porządnie skoczyło mi ciśnienie. Na tyle, że kiedy telefonistka z A znów chciała połączyć mnie z B... mówiąc oględnie udało mi się wywalczyć wysłanie patrolu na tę trasę.

Czy czerwonego golfika zatrzymali? Nie wiem, bo po chwili zjechał z głównej drogi i pojechał w swoją stronę. Do tej pory się jednak dziwię, że dla osób za telefonem ważniejsze było czy to ich teren czy już może nie. Na takiej walce z wiatrakami niemal straciłam ponad 15 minut. A co jeśli w tym czasie kierowca spowodowałby wypadek? Może tym razem byłby problem z którego szpitala wysłać karetkę?

polska

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 171 (245)

#58144

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Środek lata, dom na wsi u moich rodziców. Zwierzęta trzyma się tam na zewnątrz. Tyle słowem wstępu.

Cztery około dwumiesięczne kociaki bawiły się każdego dnia na zewnątrz. Pewnego dnia jedno z nich zniknęło.
Pomyśleliśmy, że może kotka je wyniosła. Ale kiedy po kilku dniach się nie pojawiło... No cóż, na wsi takie rzeczy się zdarzają. Może coś małe biedne kocię porwało.

Prawda była jednak inna. Piekielna.
Sąsiedzi mają blaszany garaż. I dwójkę dzieci, chłopców w wieku 7-10 lat (nie wiem dokładnie). Otóż ci chłopcy wpadli na świetny pomysł. Zabrali kocię, zamknęli w blaszanym garażu i... zapomnieli o nim.

Jako że garaż od naszej działki daleko i sąsiedzi nie używali go przez wakacje nikt miauczenia nie słyszał. I kocię zdechło. Z głodu, z przemęczenia...

I jak tu usprawiedliwić później uduszenie takich bachorów?

nie mam słów

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 654 (814)

#57933

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja sprzed roku. Pod koniec stycznia zbliżały się urodziny mojego lubego, więc w końcu nadeszła pora na zakup prezentu. Wybór padł na stronę podarkinakartki.pl (adres podaję celowo) i na jeden z ich "podarków" dostępny w moim mieście. Było to wejście na laserowego paintballa.

Prezent zakupiony. Co ważne, kupon był ważny do jednego z pierwszych dni lipca. W każdym razie podarek został wręczony, ale został trochę zapomniany i dopiero pod koniec czerwca luby zdecydował się go wykorzystać. Dzwoni więc pod numer podany na kuponie, żeby umówić się na dany dzień. Ale gdyby wszystko było w porządku to nie byłoby tej historii.

Okazało się, że... firma świadcząca usługi owego laserowego paintballa już nie istnieje. Mogłabym jeszcze pomyśleć, że trudno, nasza wina, że nie zdążyliśmy z tym kuponem, gdyby nie to, że firma nie działała od 8 (ośmiu) miesięcy. Czyli została zlikwidowana mniej więcej dwa miesiące przed zakupieniem przeze mnie kuponu.

No to dzwonimy na telefon "w razie kłopotów" podany na stronie, na której dokonałam zakupu. Nie działa. Tak samo było zresztą z innymi numerami podanymi na stronie. Odpisać na e-mail też niet. No to idziemy do "siedziby" firmy, która akurat znajdowała się w naszym mieście. Ulica X 26, Budynek Y, pokój 106A.

Ulica istnieje, budynek też, ale nie pod tym numerem. Pokój nie istnieje. W budynku nie mają pojęcia o takiej firmie/stronie jak "Podarki na kartki".

Szczerze mówiąc nie chodziło o dużą kwotę, więc zapomniałam o sprawie. Przestrzegam was jednak przed tą stroną. Uważajcie też na opinie w internecie o podobnych. Ja swoją sprawdziłam. Dobre i świeże komentarze nie zawsze są gwarancją.

podarki na kartki

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 413 (503)

#57932

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Podczas przeglądania ofert pracy przypomniała mi się niedawna historia.

Na początku października trafiłam na fajne ogłoszenie. Nowy salon SPA szuka recepcjonistki na weekendy. Stawka dobra, wymagania spełniam, no to pełna nadziei składam CV. I po kilku dniach, udało się!, telefon i zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną.

Kiedy następnego dnia dotarłam na miejsce okazało się, że salon, a raczej jego wnętrze, jest dopiero remontowane a samo otwarcie to kwestia góra dwóch tygodni. Mówiąc krótko: rozmowa przebiegła pomyślnie, pracę dostałam. Tydzień później znów musiałam się spotkać z szefem. Po przedstawieniu mi przez niego każdego najmniejszego szczegółu pracy musiałam się zobowiązać, że od teraz nie będę już szukać innej pracy.

Na podpisanie umowy musiałam jednak czekać do dnia przed otwarciem, co miało nastąpić na początku listopada. Kiedy jednak owego dnia nie dostałam nawet telefonu lekko zaniepokojona zadzwoniłam do szefa. Dowiedziałam się tylko, że remont się trochę przedłużył i w ciągu dwóch tygodni ktoś się do mnie odezwie.

Nie doczekałam się, ale za to dziś natknęłam się na ogłoszenie identyczne z tym, na które odpowiedziałam na początku października.

Może i nie brzmi to piekielnie, ale przez taki brak taktu straciłam sporo czasu, czekając na jeden telefon. Choćby taki z informacją, że jest ktoś inny na moje miejsce.

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 396 (448)
zarchiwizowany

#57869

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Ostatnio usłyszałam historie, przez które mam poważne wątpliwości czy ci, którzy składają przysięgę Hipokratesa robią to ze zrozumieniem.

1. Od pewnego czasu, nie wiem, nie znam się, w karetkach z ratownikami nie jeździ już lekarz. Tak przynajmniej było w przypadku tej historii.
Mąż pani Pameli (imię zmienione) pracował w domu na drabinie. W pewnym momencie spadł i stracił przytomność. Pamela zadzwoniła po karetkę, bo mąż długo się nie budził. Ratownicy przyjechali i... stwierdzili, że pomóc nie mogą, bo nie ma lekarza.
Po błagalnych prośbach Pameli po dłuższej chwili rozpoczęli reanimację i zabrali męża do szpitala. Niestety juz się nie obudził.

2. Środek nocy. Do starszej pani z bardzo wysokim ciśnieniem przyjeżdża karetka. A w niej ona, piekielna pani doktor. Od początku rzuca gromami, bo ona "jest normalnym człowiekiem i chce się wyspać" (a jest na dyżurze). Dopiero kiedy córka starszej pani pyta czy, gdyby to była jej matka też by miała problem, piekielna wzięła się do swojej pracy.
Córka ośmieliła się zakaszleć. Piekielna wybucha, że nie chce się niczym zarazić.
Kurtyna.

Nie mam nic przeciwko osobom, które naprawdę czują ten zawód, ale niektórzy chyba minęli się z powołaniem.

słuzba_zdrowia

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2 (30)
zarchiwizowany

#53519

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia, która przysporzyła mi niemało nerwów i stresu. Ostrzegam, że będzie długo. Słowem wstępu: Jestem tegoroczną maturzystką, od października rozpoczynam studia na Uniwersytecie w mieście oddalonym od mojego taką liczbę kilometrów, iż niezbędne jest znalezienie mieszkania i przeniesienie się tam przynajmniej na czas nauki. A studiować zachciało mi się dziennie. Jak wszystkim wiadomo, żeby przeżyć w innym mieście i opłacić mieszkanie potrzebne są pieniądze. Ponieważ moja rodzina ma problemy finansowe stwierdziłam, że zarobię na siebie sama. I o pracy właśnie będzie ta historia.

Przez całą klasę maturalną pracowałam społecznie w pewnej firmie. Rozwijało to moje zainteresowania, lubiłam to i jednocześnie było to dla mnie dobrą praktyką przed wymarzonym przyszłym zawodem. Praca "w terenie" miała miejsce w jeden dzień weekendu, a do pozostałych moich obowiązków należało po prostu prowadzenie strony internetowej firmy (co wbrew pozorom nie było takim lekkim zajęciem).

Zakończyłam naukę w liceum, dostałam się na wymarzone studia, firma "awansowała" (a więc i zwiększyłby się zakres moich obowiązków), dlatego postanowiłam upomnieć się o wynagrodzenie za swoją pracę. Warto dodać, że firma ma dwóch prezesów. Pierwszy, dajmy na to pan X, zajmuje się większością spraw, a drugi, pan Z, jest głównym sponsorem firmy i to on odpowiada za finanse. Jest też po prostu największą szychą. Dlatego swoje kroki skierowałam do niego. Działo się to na początku lipca. Po konsultacji z innymi osobami, z ktorymi tam pracowałam postanowiłam poczekac na "odpowiedni moment", czyli kiedy Z załatwi sprawy finansowe z etatowymi pracownikami. Kiedy ten dzień nastąpił poszłam na rozmowę z Z i przedstawiłam istotę sprawy - chcę otrzymywać wynagrodzenie za swoją pracę. A konkretnie 1500zł. Wiem, że to dużo jak na tak mlodą osobę, jednak w tym co robiłam byłam dobra, sumienna a osoba zajmująca się czymś takim profesjonalnie na pewno nie spojrzałaby nawet na taką kwotę. Z stwierdził, że bardzo chce, żebym w firmie została, ale, że się zastanowi i da mi znać. Przez ten czas miałam robić to co zwykle, co by nie zatrzeć pozytywnego wizerunku. W międzyczasie otrzymałam maila od prezesa X, czy w dalszym ciągu będę wykonywać tę samą pracę za tę samą cenę, to jest za darmo. Pierwszy sygnał alarmowy.

Dwa tygodnie później otrzymałam odpowiedż od Z. Może mi dać góra, uwaga, uwaga, 700 zł. W dodatku bez umowy. Tym razem ja stwierdziłam, że się zastanowię. Niestety moje zapytania o prace w innych, podobnych firmach odbiły się głuchym echem, stwierdziłam, że skoro mam możliwość dalszego rozwijania swoich zainteresowań mogę to zrobić za te 700zł. Odbyłam rozmowę z Z, wszystko ustalone. A jako, że chwilowo w firmie nie było nic do roboty zapomniałam o sprawie. Skoro kasę będę mieć mogę odpocząć. Schody zaczęły się, kiedy praca miała zacząć ruszać pełną parą. Był to koniec lipca.

Na początek dowiedziałam się, że na pierwszą "pracę terenową" nie jadę. Ktoś inny miał zrobic to za mnie. A dowiedziałam się tego pocztą pantoflową od jednego pracownika do drugiego. Prezesi nie byli w stanie zadzwonić do mnie z informacją/wyjaśnieniami (mała firma, każdy dobrze się zna - także z prezesami). Dodatkowo od prezesa X otrzymałam e-mail dotyczący zakresu moich kompetencji i z prośba o spotkanie tego samego dnia wieczorem. Odpisałam, co zamierzam robić (stare obowiązki + nowe, dogadane) oraz z informacją, że nie dam rady sie spotkac, ponieważ jestem na wakacjach poza miastem. Dodatkowo doszła sprawa innego pracownika społecznego, który udzielał sie już kilka lat w firmie. Następnego dnia kolejny mail, w którym prezes Z stwierdził, że musimy porozmawiać o dalszej współpracy, ponieważ pan M wykonuje podobną prace do mnie i dwie osoby nie mogą robić tego samego. A porozmawiać miałam z nimi i panem M po powrocie obu prezesów z urlopów.

Kolejne 1,5 tygodnia. Nie pojechałam na kolejną "pracę w terenie". Wciąż nie usłyszałam o pieniądzach nic, poza szumnymi zapowiedziami prezesa Z sprzed ponad miesiąca. Zniecierpliwiona, zła i zestresowana (studia coraz bliżej, a ja dalej bez pieniędzy i bez pracy) czekałam na powrót prezesów z urlopów. Obaj wrócili. Pierwszy dzień - cisza; drugi dzień - cisza; trzeci, czwarty, piąty dzień - cisza. Szóstego dnia wyjechałam na kilka dni do miasta mojego Uniwerku pozałatwiać kilka spraw. Siódmego dnia dzwoni pan M - prezesi chcą porozmawiać dnia następnego rano (znowu to super wyprzedzenie). Zgodnie z prawdą mówię, że nie dam rady tak szybko się zjawić. Pan M mówi, żeby zadzwonić do prezesa X i przełożyć termin. Dzwonię. Prezes X mówi, żeby dzwonić do prezesa Z i przełożyć termin. Dzwonię. Prezes Z mówi, żeby zadzwonić pod koniec tygodnia i się umówić.

W międzyczasie dochodzą mnie plotki (ostatecznie niestety potwierdzone), że prezes X szuka na moje miejsce kogoś innego, kto zechce przejąc moje obowiązki i robić to za frajer. Dodatkowo pan M stwierdza, że dla niego to za dużo i że odchodzi.

Dzwonię do prezesa Z w poniedziałek. Prezes Z mówi, że będą mieć tego dnia zebranie zarządu i że po nim mi powie, co dalej. Mam zadzwonić wieczorem lub następnego dnia.
Na swoje (nie)szczęście nie muszę się fatygować. Pan M dzwoni, że prezes Z prosił, aby mi przekazać, że nie może dać mi pieniędzy i byłoby miło, gdybym pracowała dalej za darmo.

Dwa miesiące na darmo. I wciąż jestem bez pracy.

firma

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 60 (194)
zarchiwizowany

#38285

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jestem kibicem jednego z największych klubów piłkarskich w Polsce. Klub ten gra w najwyższej lidze rozgrywkowej - Ekstraklasie. Kibicem nie jestem "zwykłym", a okrzykniętym przez społeczność jako "kibol", ponieważ od oglądania meczu ważniejsze jest dla mnie dopingowanie drużyny. Nie o tym jednak będzie ta historia.

W miniony weekend rozpoczęły się rozgrywki Ekstraklasy. Oto kilka przykładów, jak zostali potraktowani przez klub kibice:

1. Jako jedyny na tym poziomie rozgrywek klub nie posiada sprzedaży biletów przez internet (aby dostać się na stadion i obejrzeć mecz trzeba pojawić się osobiście, wcześniej za opłatą wyrobić kartę kibica i przy kasach stadionu kupić bilet). Przez takie działania oraz dezorganizację przy sprzedaży biletów do kas ciągnęły się gigantyczne kolejki, a Ci najmniej szczęśliwi na stadion weszli dopiero na drugą połowę. (Pomijam już brak klimatyzacji podczas wyrabiania KK i kupowania biletów)

2. Przy bramkach przed jedną z trybun zawiódł system elektronicznej identyfikacji kibiców - dopóki w jakiś cudowny sposób usterka nie została naprawiona, nie chciano wpuścić kibiców na stadion.

3. Podczas meczu upał doskwierał niesamowicie (mecz w godzinach wczesnopopołudniowych czyli ponad 30 stopni w cieniu. Trybuna znajdowała się w pełnym słońcu), a na trybunie otwartych została może połowa dostępnych punktów gastronomicznych, co za tym idzie - kolejki jak za PRL-u (przy czym słowo "kolejka" to w tym przypadku mocne nadużycie). Jakby tego było mało szybko skończyły się WSZYSTKIE napoje, a wodę nalewano nawet z kranu (cena 6zł).

A potem wszyscy się dziwią, że taka mała frekwencja. Człowiek człowiekowi...

klub piłkarski

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -11 (29)

1