Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Viki

Zamieszcza historie od: 1 lutego 2012 - 3:39
Ostatnio: 15 lutego 2013 - 12:07
  • Historii na głównej: 7 z 8
  • Punktów za historie: 4875
  • Komentarzy: 63
  • Punktów za komentarze: 485
 

#41595

przez (PW) ·
| Do ulubionych
O tym, że katecheci i księża w szkołach czasem dają niezłe jaja, wiedzą wszyscy. Wprawdzie większość moich nauczycieli religii mieściła się w normie odchyłów, tak jeden przeszedł wszystko swoimi mądrościami. Ksiądz mówił dużo i bardzo fanatycznie, ale dwie rzeczy szczególnie mi zapadły w pamięć. Dzięki niemu "dowiedziałam" się dwóch rzeczy.

1. Ciąża pozamaciczna nie jest żadnym powodem do jej usuwania. To zakazana przez Boga i Kościół aborcja, morderstwo niewinnej istoty, która nie potrafi się bronić. Co więc ma począć kobieta, która znalazła się w tak osobliwie błogosławionym stanie? A no czekać, pod opieką lekarzy. Donosić ile się da, bo znanych jest wiele przypadków, kiedy ciąża rozwijająca się w jajowodzie zakończyła się szczęśliwie porodem, a zarodki ulokowane całkowicie poza układem rozrodczym udało się przenieść do macicy. Na pytanie, co z kobietą? Że przecież jej szanse przeżycia są minimalne, padła odpowiedź, że wszystko w rękach Boga i lepiej żeby kobieta umarła próbując donosić nieprawidłową ciążę niż zabiła swoje dziecko. Zresztą co za pytanie? Jeśli usunie to nie godna jest miana kobiety, ani tym bardziej matki.

2. Skutki zdrady mogą być zaskakujące. Usłyszeliśmy opowieść o pewnym małżeństwie. Urodziło się im dziecko, które okazało się być czarne, co było oczywistym faktem na zdradę żony, ponieważ oni sami byli biali. O nie, nie. Tak prosto być nie może. żona męża nigdy nie zdradziła, natomiast on ją tak. I uwaga! Jego kochanka tego samego dnia spała z czarnym mężczyzną, którego resztki nasienia na własnym penisie mąż zaaplikował swojej żonie. Tym sposobem kobieta zaszła w ciążę z mężczyzną, którego na oczy nie widziała, ale jego plemniki miały wystarczającą siłę przebicia by odbyć epicką wyprawę przez dwie pary gaci i wygrać wyścig ze świeżymi konkurentami.

Takimi historiami byli raczeni uczniowie w wieku 14 lat. Zdaniem księdza obie rzeczy były bardzo często spotykane. Wnioski zostawiam Wam.

Szkoła

Skomentuj (80) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 675 (885)

#38161

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Niektórzy mają więcej szczęścia niż rozumu. Przekonałam się o tym będąc kiedyś kiedyś w jednym z miast wojewódzkich.

Idę sobie chodnikiem wzdłuż jednej z bardziej ruchliwych ulic. Trzy pasy w jedną stronę, trzy w drugą, oddzielone od siebie pasem zieleni. Przede mną skrzyżowanie z niewielką ulicą pozbawione świateł. Uliczka oczywiście podporządkowana. I co widzę? Starszy pan na wózku inwalidzkim, stoi na podporządkowanej i się rozgląda, kombinuje i zapewne snuje jakieś wyliczenia w głowie. Nagle rusza i dawaj na drugą stronę! Przecina trójpasmówkę, jedne samochody hamują inne zwalniają, żeby przepuścić inteligenta. A ja stoję na chodniku i patrzę jak ciele na malowane wrota. W ramach rozumu zastąpionego szczęściem, panu udało się dostać na drugą stronę w jednym kawałku. A może po prostu lubi brawurę? Przejście dla pieszych znajdowało się nie dalej jak 50 metrów.

Miasto wojewódzkie

Skomentuj (8) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 301 (355)

#37583

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czytając historię Migi o obowiązkowych miejscówkach w pociągach, przypomniała mi się moja własna, niedawna zresztą podróż.

Droga daleka, bo przez niemal cała Polskę. Bilety zakupione w kasie, miejscówki są z wyraźnym zaznaczeniem wagonu oraz numeru miejsca oraz dopiskiem, że miejsca są przy oknie. Mąż kupił takie, bo zależało nam na tym, żeby siedzieć na przeciwko siebie oraz by nikt się koło nas nie przepychał idąc do toalety.

Czekamy na peronie, pociąg przyjeżdża, tłumy nieziemskie, ale w końcu każdy ma miejscówkę wykupioną, więc w czym może być problem? Dostajemy się w końcu do odpowiedniego wagonu i po otworzeniu drzwi do przedziału zaliczamy karpika. W środku ósemka dzieciaków w wieku poniżej 13 lat. Zaczepia nas opiekunka owej grupki i od słowa do słowa wyszło, że nasze cudowne PKP sprzedało te same miejsca dwóm osobom. Nawet pokazaliśmy sobie bilety, żeby nie było mowy o pomyłce.

Gdy tylko zjawił się konduktor, aż mi się faceta żal zrobiło, bo zaczął nas przepraszać i szukać nam miejsc (tłum był nieziemski, sporo osób siedziało na własnych bagażach w korytarzu. Po około 15 minutach razem z mężem siedzieliśmy w zupełnie innym wagonie na miejscach, które nikomu nie zostały sprzedane, ot miały sobie jechać puste, a konduktor powiedział nam, że niestety zdarza się to notorycznie. Jedne miejscówki sprzedawane są podwójnie, inne wcale.

Nadmienię jeszcze, że to nie pierwszy raz by mnie albo komuś z moich bliskich sprzedano bilety, których sprzedać nie się nie powinno. Moi rodzice dwa lata temu kupili bilety z miejscówkami w pierwszej klasie. Już w pociągu okazało się, że w składzie jadą jedynie wagony klasy drugiej.

Pytania nasuwają się dwa. Po co w takim razie obowiązkowa rezerwacja miejsc w pociągach TLK? W jakim celu PKP wydało tyle kasy na komputeryzację wszystkiego, skoro jak widać nie zdaje to egzaminu?

PKP

Skomentuj (25) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 494 (554)

#33190

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia będzie o pewnym punkcie serwisowym jednej z telewizji satelitarnych, gdzie dowiedziałam się, że bezczelność i arogancja w stosunku do klienta może nie mieć granic.

Dwa dni temu dekoder odmówił posłuszeństwa, obejrzałam, podumałam, wydałam werdykt - zepsuty, trzeba jechać do serwisu, zgodnie z umową mają wymienić bezpłatnie na nowy. trafiłam do serwisu AV (nie jest to jego pełna nazwa), gdzie jeden z pracowników zrobił diagnostykę i orzekł "Dekoder działa bez zarzutu, 20 zł się należy za diagnostykę". No dobra, zapłaciłam, bo poinformowali o tym wcześniej, że jeśli z dekoderem jest wszystko ok, to oni opłatę pobierają za swój czas.

Wróciłam do domu, uznając, że widocznie popełniłam błąd, każdemu może się zdarzyć. Wniosek prosty wadliwa instalacja, to dawaj, nowy konwerter i kable. Dalej to samo. Po pogodzeniu się z porażką i faktem, że jednak moja wiedza na te tematy wyparowała, przedzwoniłam na infolinię. Krok po kroku wykonywanie poleceń konsultanta... jest! Tzn. nie jest. Nie działa i działać nie będzie, trzeba wymienić.
Podjazd do innego punktu, gdzie diagnoza została potwierdzona, panowie również przeprosili, bo dekodery im się skończyły i wymienić nie mogą. Spoko, rozumiem, zdarza się. No! Ale przecież mamy potwierdzenie, z autoryzowanego punktu serwisowego, że koledzy po fachu dali ciała.

Oczywiście udałam, się z powrotem do tamtego punktu w celu wytknięcia im błędu, wymiany dekodera i zwrotu moich 20 zł, które pobrali bezpodstawnie. Niektórzy powiedzą, że dwie dychy nie pieniądz, ale chodzi tu o pewne zasady.

W punkcie przywitała mnie pani o aparycji... hmmm... świeżo wyjętego z oleju pączka, odzianego w obcisłą różową bluzkę, z włosami utlenionymi na coś przypominającego jajecznicę. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam hopla na punkcie tego czy ktoś jest za gruby czy za chudy. Sama mam trochę kilo za dużo, ale jak widzę kobiety, przypadki takie jak powyżej, to mi się gorzej robi. Dotyczy to też kobiet, które uważają, że wystające żebra są nad wyraz seksowne i trzeba je pokazać całemu światu. Ale wracając do właściwej historii.

Dekoder wymienią, ale on na pewno działa, tylko w drugim punkcie nie wiedzieli co robią, a konsultant z infolinii był po prostu niekompetentny. To jest wielka łaska z ich strony. 20 zł nie zwrócą, ponieważ oni diagnostykę przeprowadzili dobrze i działało. Koniec kropka. Pani z obsługi siedziała tam chyba za karę, bo na każdy mój argument odpowiadała śmiechem i stwierdzeniem, że ja nie znam procedur i że w ogóle się nie znam. Wcinała mi się dosłownie w każde słowo, próbując zahukać. Po pewnym czasie rozmowa przerodziła się właściwie w kłótnię, bo inaczej tego nazwać nie mogę. P. odwróciła się do mnie plecami i rzuciła maksymalnie lekceważącym tonem.

[P] - Ja już skończyłam, do widzenia.
[J]a - Ale ja nie skończyłam. Jeszcze rozmawiamy.
[P] - Głucha? Do widzenia!

W tym momencie wygrzebała z torebki papierosa i odepchnęła mnie w drzwiach, które prowadziły na przedpokój (cały serwis, znajduje się w domku jednorodzinnym) i stanęła w drzwiach wyjściowych, jedną nogą w środku, drugą na zewnątrz i zaczęła sobie wesoło kurzyć. Przepychanek słownych ciąg dalszy.

[J] - Proszę zgasić tego papierosa.
[P] - Nie pasuje? to do widzenia!
[J] - Proszę zgasić natychmiast papierosa, jestem państwa klientem, pani ze mną rozmawia i sobie tego po prostu nie życzę.

Taki dialog ciągnął się kolejnych parę minut, dosłownie zapętlony. Co gorsza, na każdą moją prośbę o niepalenie, dmuchała mi dymem w twarz. Kurcze, nie prowadzę krucjat przeciw papierosom, sama długie lata ostro paliłam, ale zawsze uznawałam takie zachowanie za szczyt chamstwa. A że z chamstwem się walczy, to jej papieros w tempie ekspresowym wylądował na ziemi z hasłem "Do widzenia".

Jednak po 5 krokach zrobiłam w tył zwrot i dawaj znowu do środka.
[J] - Aha, jeszcze pani nazwisko proszę.

W skrócie telegraficznym nazwiska mi nie podała, powiedziała, że tu nie pracuje, szef punktu oczywiście się w rozmowę wtrącił, że ona nie ma obowiązku podawania mi nazwiska, bo jest ochrona danych osobowych, a jak chcę pisać skargę to sobie mogę pisać, im to lata. Niech piszę na punkt i koniec.

Zgadnijcie co zrobiła pani różowa?

Znowu dawaj na papierosa w drzwiach. No to ja tą samą śpiewkę. Przyznam, trzepało mną, ale się zaparłam. "proszę nie palić i nie dmuchać mi dymem w twarz - a właśnie, że będę" i tak w kółko. Kolejny papieros ląduje na ziemi, a kobieta wrzask, że ją uderzyłam w twarz i żeby ochronę wzywać. Wrzaski, że mam stąd spadać i nikogo więcej nie denerwować i tak dalej i tak dalej. Chcecie to wzywajcie, proszę bardzo, ja mam czas i co ważniejsze nie uderzyłam nikogo.
Po paru minutach, kiedy ja z uśmiechem zapytałam czy wzywają tą ochronę czy mogę sobie już iść, magicznie się okazało, że żadnej ochrony wzywać nie będą i "tak, tak, proszę iść". Nie mogłam się powstrzymać i na odchodne rzuciłam spokojnie "Tylko proszę nie zapomnieć obdukcji lekarskiej zrobić".

Kurcze, w życiu nigdzie i nigdy nie spotkałam się z czymś takim. Tak, skargę wyskrobałam na 2 strony i wysłałam. Dodatkowo napisałam do PIPu, w sprawie pracownicy, która pracuje, ale nie pracuje. Mój pierwszy donos w życiu...

Krótko mówiąc: przeholowali.

A-V

Skomentuj (26) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 626 (760)

#25369

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Na pewno każdy miał choć raz do czynienia z człowiekiem w stylu "ja wiem lepiej". Dzisiaj będzie o takim.

Kilka lat temu pracowałam w jednym z marketów budowlanych. Okupowałam swoją osobą dział elektryczny. Lampy, lampeczki, żarówki, kable, kabelki, bezpieczniki i wszystko co miało jaki taki związek z prądem. Snuję się pomiędzy regałami poprawiając, towary na półkach i wieszakach. Klienci jakoś zawsze robią tam straszny nieład. Wtem zaczepił mnie Klient [K], z małżonką [M]. Prosił o przycięcie kabla. Podlazłam z nim do przewodów i pytam, który? Klient pooglądał i wskazał łapką przewód głośnikowy o przekroju 0,5 mm. Nie wiem co mnie podkusiło, ale zagadałam, bo odniosłam wrażenie, że koleś coś nie bardzo wie co trzyma w ręce.

[J]a - Do czego pan ten przewód potrzebuje?
[K] - A widzi pani, będę w domu montował halogeny w przedpokoju.

Zbladłam...

[J] - To nie ten. To jest głośnikowy przewód. Wie pan, za cienki, pojedynczo izolowany...
[K] - Co mi pani mówi?! Ten jest dobry! Ja te halogenki na 12 V montuje, to nie trzeba grubszego!

I w tym momencie zaczęłam zmieniać kolory. Małe wyjaśnienie dla osób, które o prądzie mają takie pojęcie, że jest i kopie. Moc (watty), natężenie (ampery) i napięcie (volty), są ze sobą ściśle powiązane. Wysokie napięcie - niski prąd, niskie napięcie - wysoki prąd. Oczywiście mając na uwadze tą samą moc. Im wyższy prąd (natężenie), tym potrzebny grubszy kabel. Czyli do żarówki 50 watt zasilanej prądem o napięciu 12 voltów, potrzebujemy grubszego kabla niż do tej samej żarówki zasilanej prądem 230 voltów. Mam nadzieję, że to w miarę jasno wytłumaczyłam. I wracając do naszego dialogu...

[J] - Właśnie. Do niskonapięciowych halogenów potrzebuje pan grubszego przewodu (podałam właściwy), ten jest w sam raz.
[K] - Co pani mi tu daje?! Pani poważna jest? Nie dość, że to wstrętne białe, to jeszcze takie grube? Jak ja to mam na boazerii powiesić?
[J] - No dobrze, skoro się pan tak upiera, to proszę bardzo. Jednak muszę pana uprzedzić, że taka instalacja grozi zwarciem. Mam nadzieję, że ma pan świadomość, jak łatwopalne jest lakierowane drewno?

Do tej pory niema żona, postanowiła się odezwać. A raczej spacyfikować męża. Wydarła się tak, że chyba na drugim końcu sklepu było ją słychać.

[M] - Ty idioto! Ty kretynie! Czyś ty oszalał do reszty?! Ty chcesz mnie i dzieci spalić? Czy ciebie %$!@ło?! Bierzesz ten, który ci pani daje, albo żaden i wzywam elektryka!

Cóż... oporny do tej pory "pacjent", podkulił ogon pod siebie, zapytał grzecznie tylko, czy nie mam innego ciemniejszego koloru na stanie. Zlitowałam się, dałam mu ciemny złoty :)

OBI

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 735 (761)

#24170

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sytuacja miała miejsce w jedne ze świąt Bożego Narodzenia u pewnej bardzo ubogiej rodziny. Rodzina ta jest mocno dysfunkcyjna, jednak tutaj napiszę tylko ogólny zarys sytuacji, niezbędny przy całej historii. Wspólnie mieszkają dzieci (trójka jak dobrze pamiętam), ich "rodzice", oraz "dziadkowie". Wspólne jest bodaj tylko najmłodsze, reszta do związku wniesiona.

Istotny jest tutaj dziadek, który jest przeraźliwie skąpy. Żywi się bulionami rozrabianymi z kostek rosołowych, czasem trochę chleba, który podwędzi reszcie rodziny. Rachunki płaci żona, a on sam gdzieś odkłada pieniądze, od czasu do czasu robiąc awanturę, że ktoś go okradł, bo mu brakuje.

A teraz historia właściwa.
Gdy ksiądz chodził po kolędzie w domu byli dziadkowie z dziećmi. Duszpasterz usiadł porozmawiał, dom poświęcił i zabiera się do wyjścia. Dziadek wręczył mu kopertę, w której było marne 10 zł, o czym duchowny nie wiedział. Wziął tą kopertę, popatrzył po tych biednych dzieciakach, które naprawdę wyglądają na zabiedzone i podał im ze słowami "Weźcie, będziecie mieć na cukierki". Pożegnał się i wyszedł. Ładny gest owszem, jednak zaraz jak się drzwi za księdzem zamknęły kochany dziadunio wyrwał dzieciakom kopertę ze słowami "Miało być dla księdza, nie dla was!".

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 856 (888)

#23861

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Sporo się tu czyta o piekielności zarówno pacjentów, jak i pracowników służby zdrowia, więc dorzucę w temacie trzy grosze od siebie.

Sytuacja miała miejsce w 2009 roku, kiedy miałam zostać matką. Środa robię apteczny test ciążowy, wynik pozytywny. W tym samym dniu wizyta u ginekologa, dostaję skierowanie na badania krwi. Beta HCG aby mieć pewność co do ciąży plus cały zestaw badań ciążowych (np. toksoplazmoza). W piątek stawiam się na pobór krwi, potem biegiem do pracy. Wszystko pięknie, ładnie, aż do wieczora kiedy, to zaczynam krwawić, brzuch nie tylko boli jak diabli, ale i jest znacznie powiększony. W obwodzie o jakieś 10-15 cm. Jako, że jednocześnie korespondowałam mailowo z przyjaciółką, która drugiego dziecka oczekiwała, dostałam od niej prikaz "jedź do szpitala". Tak też zrobiłam, ale zamiast durna wezwać karetki, zadzwoniłam do rodziców, aby ci po mnie przyjechali. Stres plus moje podejście, że przecież na pewno nie dzieje mi się nic, co by wymagało pogotowia, spowodował taką decyzję. A szkoda, bo gdybym karetkę wezwała, to przejść by nie było. Na SOR weszłam zataczając się, niemal wyjąc z bólu, a z oczu łzy leciały mi ciurkiem. Wszystko poszła załatwiać za mnie matka, a ja starałam się nie spłynąć z krzesła. Dodam, że na ból jestem bardzo wytrzymała, ale to zaczynało powoli przekraczać nawet moje granice. Jest! Udało się! Po 5 minutach wchodzę do gabinetu gdzie czeka na mnie pielęgniarka. Tłumaczę co i jak, na co ona podaje mi kawałek ręcznika papierowego i lekceważąco stwierdza:

- No co płaczesz? Nie maż się, wstawaj idziemy na oddział.

No co miałam zrobić? Wstałam i polazłam za nią. Pokonałyśmy przełączkę między budynkami i w gabinecie na oddziale "Patologia ciąży" resztkami sił wdrapałam się na fotel. Przyszła położna, aby mnie obejrzeć jeszcze przed lekarzami, ogląda, bada i naciska mina brzuch, a mi ciemnieje przed oczami. Wrzasnęłam niczym zwierzak obdzierany ze skóry na co, kobieta podskoczyła robiąc wielkie oczy i komentując:

- No... to nie jest normalne... idziemy na USG. Da radę Pani wstać?

Wow, pierwszy przejaw ludzkiego zachowania w tym miejscu. Ta odrobina troski czy sobie poradzę, jakoś pomogła powlec się dalej. A w gabinecie czekał lekarz. Rozbieram się kładę, lekarz przechodzi do badania. Co chwila dialogi w stylu:

- Boli?
- Nie.
- A teraz (dociśnięcie głowicy czy jak się to to zwie, w konkretne miejsce)
-Tak, bardzo.
- A nie powinno, ja tu nic nie widzę.

Od dialogu do dialogu lekarz stwierdził:

- Ja żadnej ciąży nie widzę, może ten test apteczny co pani robiła podał błędny wynik. Ciąży nie ma i już, pani mi głowę niepotrzebnie zawraca.

Wtem wtrąca się położna:

- Zróbmy badanie na Beta HCG, to szósty tydzień w końcu

Lekarz niechętnie, ale na to przystał. Ułożono mnie na korytarzu na krześle i każą czekać 2 godziny aż wyniki przyjdą z laboratorium. A ze mną coraz to gorzej, bo zaczynam mieć dreszcze, zalewa mnie pot, raz zimny raz ciepły, mam chwilowe utraty świadomości i nie mam nawet siły jęczeć z bólu. Matka wpadła do lekarza, żeby mi jakieś znieczulenie dać. Dowiedziała się, że nie jestem wpisana na stan szpitala i nic nie dostanę. Doszłoby do rękoczynów, gdyby nie owa położna, która wyciągnęła moją matkę za rękaw i powiedziała, że z tym lekarzem nie warto rozmawiać, ona sama coś załatwi. No i załatwiła, dostałam jakiś zastrzyk, po którym odpłynęłam na 3 godziny, bo po takim czasie mnie obudzono.
Przyszły wyniki z laboratorium. Ciąża, a jak, jest! Tylko najpewniej pozamaciczna, na oddziale zostaję, a jutro czeka mnie operacja. Wszystko na trzeźwo wytłumaczył mi dzień później inny lekarz, bardzo rozgarnięty i sympatyczny człowiek.

Okazało się, że ciąża ulokowana była w jajowodzie, który najzwyczajniej nie wytrzymał i pękł zalewając mi jamę brzuszną krwią. Nie ma to jak pacjent z wylewem wewnętrznym, u którego występują niemal wszystkie książkowe objawy wstrząsu, owym krwotokiem spowodowane, który wegetuje na szpitalnym korytarzu.

A piekielny lekarz? Chyba mu głupio było, bo dzień po operacji, a właściwie zabiegu laparoskopii dołapał mnie na korytarzu wypytując jak się czuję i mówiąc, że dobrze, że przyjechałam, bo teraz z tymi ciążami to nic nie wiadomo...

PS.
Jedynym akcentem humorystycznym, jest fakt, że dzięki swojemu słusznemu wzrostowi wystawałam ze stołu operacyjnego tak bardzo, że trzeba było wózeczek z narzędziami odsuwać, bo inaczej bym ręką zawadziła. Czemu ręką? A no, z powodu konstrukcji stołu stosowanego przy takich zabiegach. Stół miał oddzielne części na ręce, które były rozłożone na boki i oczywiście stopy też wesoło dyndały w powietrzu.

służba_zdrowia

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 608 (652)
zarchiwizowany

#24325

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Sytuacja opowiedziana mi przez mojego kolegę - strażnika więziennego. Mieli tam różnych osadzonych. Zarówno przypadki spokojnych odsiadujących wyrok za drobne przestępstwa, jak i człowieka którego trzeba było prowadzić w cztery osoby, bo jak tylko spuścić z niego wzrok na sekundę to miało się jego kajdanki zarzucone na szyję.

Jednak naprawdę warta opisania była jedna starsza kobiecina. Z wyglądu drobnej postury, przygarbiona istota. Podobno bardzo miły wyraz twarzy i taka spokojna, serdeczna do strażników. Ogółem przykładna babia, która kojarzy się z opieką nad wnukami i gotowaniem pysznych obiadków. Razu pewnego strażnik więzienny nawiązał z nią dialog, którego najistotniejsza część brzmiała mniej więcej tak:

[SW] - A za co siedzisz babciu?
[B] - No bo widzisz synku... Ja takie pole mam przy domu. I jeden taki mi ciągle przez to pole przełaził, żeby sobie drogę skrócić. To ja mu mówię "nie przełaź mnie przez te moje pole!". A on nic, ciągle przełaził. Mówiłam i mówiłam i palcem groziłam, a on nic sobie nie robił z tego. To jak żem się razu pewnego wściekła na niego... Wzięłam siekierę i mu łup przez łeb!

I tym sposobem spokojna na co dzień babuszka trafiła do celi. Podobno w zakładzie żadnych problemów nie sprawiała i więźniem była wzorowym. A taka miła kobiecina... Strach pomyśleć co na pozór normalnym ludziom do głowy może strzelić.

Zakład karny

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 289 (307)

1