Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

marchewka

Zamieszcza historie od: 18 maja 2011 - 14:27
Ostatnio: 16 września 2018 - 20:30
O sobie:

W trzech słowach: rude, wredne, wkurzające.

Aktualnie Wrocławianka.

  • Historii na głównej: 21 z 36
  • Punktów za historie: 14882
  • Komentarzy: 681
  • Punktów za komentarze: 4135
 

#25877

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłam ostatnio na Dworcu Tymczasowym we Wrocławiu odprowadzić na pociąg koleżankę.
Pomijam już fakt ogólnie panującego chaosu, bałaganu i dezorientacji. Jest remont, niech będzie, że mają prawo.

Stoimy w kolejce do kasy tuż obok informacji. Nagle przy okienku informacji poruszenie, chwila krzyku pani-z-okienka, po czym młody chłopak z dezorientowaną miną odchodzi.
Patrzy na mnie, zainteresowaną sytuacją, podchodzi i pyta angielszczyzną o pięknym, brytyjskim akcencie, czy ja może w jego języku mówię. Odpowiedziałam, że tak, poprosił o pomoc.
Zgodziłam się, dziewczę pomocne ze mnie, a przed koleżanką w kolejce osób sztuk cztery, zdążę spokojnie.
Okazało się, że chłopak chciał kupić bilet do Krakowa, ale pani w kasie odesłała go do okienka z informacją (słowami "go info"), a pani z informacji nie mówi po angielsku. Chłopak nie wie, jakim pociągiem, jakie są ceny, co, jak i dlaczego.

Z racji faktu, ze ja też za bardzo się nie orientuję, stanęłam z nim w kolejce do informacji, po czym służyłam za tłumacza. Informację otrzymaliśmy, jednak usłyszałam od pani z okienka:
- Powie koledze, że jak do Polski się przyjeżdża, to języka się nauczyć.
- Ja mówię pani, że jak się pracuje w takim miejscu, to powinno się PRZYNAJMNIEJ angielski znać. - Odpowiedziałam, po czym odwróciłam się i poszłam z chłopakiem do kasy, gdzie kupiłam mu odpowiedni bilet, na odpowiedni pociąg.

Wytłumaczyłyśmy mu z koleżanką, która w międzyczasie do nas dołączyła, w którym miejscu na wielkiej, niebieskiej tablicy pojawi się peron odjazdu jego pociągu, po czym pobiegłyśmy łapać jej pociąg.
Na tym skończyła się znajomość z miłym chłopakiem.

Teraz niech ktoś mi wytłumaczy logikę tego wszystkiego. Wrocław, wielka metropolia, jedno z miast EURO 2012, Europejska Stolica Kultury 2016, a na Dworcu Głównym nie można się dogadać po angielsku.
Nie chcę nawet myśleć o tym, co będzie się tu działo w czerwcu.

Skomentuj (62) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 706 (780)

#21703

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Piekielna fryzjerka, część pierwsza.

Od trzech lat zapuszczam włosy. Konsekwentnie, porzucając każdą myśl o tym, że mogłabym je ściąć. Nie i koniec. Jednak końcówki podcinać trzeba, żeby jakoś to wszystko wyglądało.

Jakoś dwa lata temu, z zamiarem podcięcia końcówek wybrałam się do fryzjera. Co ważne, miałam tylko jeden dzień wolny od zajęć, wiec chciałam to załatwić właśnie wtedy, bo specjalnie w tym celu pojechałam do rodzinnego miasteczka. I, jak na złość, okazało się, że salon "mojej" fryzjerki jest akurat zamknięty.
Najpierw miałam ochotę walić o drzwi głową tak długo, aż ktoś się zlituje i otworzy, ale stwierdziłam, że nie ma to większego sensu, a końcówki mogę podciąć gdziekolwiek.
Wybrałam się do salonu dwie ulice dalej. Pierwszy błąd.

Weszłam, okazało się, że nie ma problemu, mają chwilę, to podetną. Właścicielka salonu nie miała czasu, co zrozumiałam, bo przyszłam niezapowiedziana, więc zgodziłam się na podcięcie końcówek przez "nową" w salonie dziewczynę. Nie kieruję się stereotypami, ale była tlenioną blondynką. Drugi błąd.

Usiadłam na krześle, dałam się obwiązać fryzjerską szmatką, określiłam długość podcięcia (zniszczone końcówki, ale maksymalnie 5 cm), bez cieniowania jakiegokolwiek. I, jak tradycyjnie u fryzjera, zamknęłam oczy. Trzeci błąd.

Ciachanie nożyczek trwało chwilę, po czym usłyszałam:
- A może jednak pocieniujemy?
Na co otworzyłam oczy i... Nie wiedziałam, czy zacząć płakać, czy wrzeszczeć, więc zrobiłam oba naraz. Dodatkowo zerwałam się z krzesła, łapiąc to, co zostało z moich włosów, wtedy sięgających za łopatki.
Dziewczyna ścięła je jakieś 20 centymetrów.

Awantura, jaką urządziłam, musiała być słyszalna w promieniu kilkudziesięciu metrów.
Kiedy usłyszałam tłumaczenie nieudolnej fryzjerczyny brzmiące "bo długie włosy są niemodne", mało brakowało, a powyrywałabym jej własne.

Efekt? Nie zapłaciłam za usługę, dostałam "oficjalne" przeprosiny oraz talon na darmowe usługi fryzjerskie na rok, z którego nie zaryzykowałam skorzystać. Włosy odrastające kolejne półtora roku do poprzedniej długości.
A ja omijam salon z daleka. A fryzjerczyna omija mnie, kiedy tylko widzi mnie gdzieś na ulicy.

Fryzjer.

Skomentuj (33) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 644 (720)

#19373

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Już myślałam, że w związku z listonoszami nic już mnie nie zadziwi... A jednak. Historia tak absurdalna, że zastanawiam się, czy aby na pewno nie miałam halucynacji.

Koleżanka wysłała mi ręcznie robione kolczyki. Z koronki, w zwykłej kopercie, listem poleconym. Z moich skomplikowanych obliczeń wynikło, że przyjdą dzisiaj, więc - skoro siedzę cały dzień w domu - dam radę je odebrać.
Okazało się, że mój optymizm był za duży.
Przed chwilą usłyszałam dzwonek na klatkę (tzw. wewnętrzną: po cztery mieszkania na mini-klatce, oddzielonej od klatki schodowej drzwiami). Otworzyłam drzwi od mieszkania, zaglądam, listonosz.
Z radością otworzyłam drzwi na klatkę, pytam, czy ma coś pod 48.
- Taaak mam... Ale ja już wrzuciłem do skrzynki awizo, to sobie pani odbierze wieczorem, ja do pani spod 47.

Miałam ochotę jednocześnie zacząć walić głową w ścianę, udusić listonosza i zrobić facepalma.

No to czekam do 18:30, żeby iść na pocztę odebrać swoje kolczyki.

Poczta Polska

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 389 (489)

#19066

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Podczas rozmowy z koleżanką przypomniała mi się historia piekielna z Douglasa.

Luty tego roku, chciałam kupić mamie jakiś fajny prezent na urodziny. A że zakochała się w jednym z balsamów z Douglasa właśnie, to chciałam jej kupić taki zestaw kosmetyków balsam + żel pod prysznic czy płyn do kąpieli, może jakiś krem.

Ale, oczywiście, wejścia do Douglasa w stroju glany i dżinsy nie należy do przyjemności. Ochroniarz chodził za mną krok w krok, jedna sprzedawczyni podobnie. Aż mnie normalnie mdliło, ale miałam mało czasu na zakup prezentu, więc wytrzymywałam. Do czasu.
Nie mam zwyczaju brania koszyka przy małych zakupach, więc wzięłam do ręki balsam, żel pod prysznic i zastanawiałam się czy wziąć piling, czy płyn do kąpieli. Stałam tak chwilę i nagle słyszę za sobą:
- Ty to będziesz kupować? - wypowiedziane niekoniecznie miłym tonem (pomijam wyskoczenie na "ty").
Jak łatwo się domyślić, to pani sprzedawczyni nie wykazała się zbytnią kulturą.
Cóż mi było zrobić, stwierdziłam tylko "Już nie", odłożyłam na półkę, co trzymałam w ręku i wyszłam.

O dziwo w tym samym Douglasie kilka tygodni wcześniej kupowałam perfumy (też na prezent), a byłam ubrana elegancko po egzaminie, to panie sprzedawczynie skakały wkoło mnie, jakbym skarbem największym była.
Pomijam fakt, że perfumy kosztowały około 100zł, a na prezent dla mamy miałam przeznaczone (i pewnie wydałabym) ponad 200.

Dlatego drażni mnie straszliwie, kiedy ludzie oceniają po pozorach.

Douglas Wrocław

Skomentuj (30) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 541 (601)

#19142

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Czasami jak wracam do domu na weekend, to zastanawiam się, czy aby na pewno zmieniam tylko miejscowość, czy może przy okazji przenoszę się w rzeczywistość Monty Pythona. Do rzeczy.

Korzystając z całkiem ładnej pogody, postanowiłam zrobić pranie i powiesić je na sznurkach na podwórku. Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Pranie wisi, ja zajęłam się myciem podłóg. Po zakończonym dziele wyszłam na podwórko i...
Przy moim praniu majstruje coś sąsiadka mieszkająca podwórko obok.
Rozglądam się za ukrytą kamerą, nigdzie takowej nie widzę, więc chyba to wszystko na serio. Chcąc, nie chcąc - podchodzę do niej.

- Dzień dobry, może mi pani wytłumaczyć, CO PANI ROBI?
- A bo powiesiłaś takie bezbożne majtki na widoku, to muszę je zdjąć, odnieść chciałam, żebyś powiesiła w domu. Bo mój synek nie będzie takich zboczonych rzeczy oglądał - usłyszałam w odpowiedzi.
(Mała adnotacja.
Po pierwsze, "synek" ma lat pięćdziesiąt z hakiem i jest starym kawalerem.
Po drugie, to były zwyczajne, damskie czarne bokserki.
Po trzecie i chyba najważniejsze, nasze podwórka na wysokości moich sznurków do prania dzieli garaż wysokości około trzech metrów.)
Jeszcze raz rozejrzałam się w poszukiwaniu ukrytej kamery, nadal nie znalazłam.
Westchnęłam.
- Pani Piekielna, na swoim podwórku mogę wieszać, co mi się podoba, naprawdę nic pani do tego.
- Ale ja tak nie pozwolę!
Co mi było, wytoczyłam cięższą artylerię.
- Pani Piekielna, proszę za mną - podprowadziłam ją do płotu, dzielącego nasze podwórka. - Wie pani, co to jest?
- Płot.
- Właśnie. Po tamtej stronie - wskazałam na jej podwórko - może się pani rządzić. Tutaj ja będę decydować, co gdzie wisi. Jak będę chciała, to mogę sobie nawet zużyte prezerwatywy porozwieszać. Jako trofea.
Sąsiadka zapowietrzyła się, a po chwili nawrzeszczała na mnie tak, ze chyba ją było w odległości kilkuset metrów słychać.
Że ona tak nie pozwoli, że ona do księdza proboszcza pójdzie, powie mu. Że rodzicom naskarży, dziadkom, papieżowi, jeszcze raz księdzu, do sądu poda i w ogóle, wszystkie możliwe plagi na mnie ześle.
Cóż było mi zrobić?
- Do widzenia, furtkę sama pani znajdzie - uśmiechnęłam się pięknie i poszłam powiesić moje bezbożne majtki ponownie na sznurku.

Home sweet home

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 802 (870)

#18043

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Powrót do domu na kilka dni jest wysypem masy piekielnych historii. Znalazłam chwilę, żeby je opisać. Najpierw te z poprzedniego tygodnia, później te aktualniejsze.
W tej historii w roli głównej mamy TP s.a., a raczej piekielnie wytrwałą panią [k]onsultantkę tejże firmy, która swoim uporem wyprowadziła mnie z równowagi niemiłosiernie.
Tytułem wstępu, moja rodzicielka jest aktualnie za zachodnią granicą i niespecjalnie ma się jej na wracanie w czasie najbliższym.
Poprzedni wtorek rano, uskuteczniam odkurzanie, telefon. Odbieram i słyszę złowieszcze:
[k] - Dzień dobry, nazywam się dzwonię z TP, czy rozmawiam z osobą decyzyjną w sprawie telefonu?
[j] - Niestety, tato jest aktualnie w pracy.
[k] - To może mama?
[j] - Mama nie jest osobą decyzyjną, poza tym rozmowa z nią aktualnie jest niemożliwa, proszę kontaktować się po 16, jeśli chce pani złapać tatę.
[k] - W takim razie dziękuję, do usłyszenia.
Koniec połączenia.
Nie minęło pół godziny, kolejny telefon.
Ta sama formułka, informuję, że tato w pracy, proszę o kontakt po szesnastej. Dziękuję, do usłyszenia.
Zabrałam się za robienie obiadu. Walczę z kurczakiem, a tutaj... Tak, telefon! Kolejny raz, ta sama pani, ta sama formułka, przerwana przeze mnie w połowie.
[j] - Dzwoniła pani już dwa razy, tato jest w pracy, mamy nie ma, proszę zadzwonić po szesnastej.
Koniec połączenia. Reszta dnia upłynęła w spokoju, bez jakichkolwiek kontaktów od Tepsy, również po rzeczonej szesnastej.
Środa. Maluję paznokcie, dzwoni telefon. Pewnie domyślacie się, że to znów moja ulubiona pani z TP.
Znowu ta sama formułka, próbuję dotrzeć do niej.
[j] - Dzwoniła pani wczoraj kilka razy i mówiłam, że z tatą można się kontaktować po 16, jednak nikt nie zadzwonił.
[k] - A mama?
Facepalm z mojej strony.
[j] - Poza zasięgiem, proszę zadzwonić po 16 - rozłączyłam się, bo już mi ledwo starczało nerwów.
Zgadnijcie, co stało się piętnaście minut (z zegarkiem w ręku) później? Tak! Znów zadzwoniła miła pani z TP!
Tłumaczę, jak krowie na rowie, że ma dzwonić po 16, nie przed 16. Taty nie ma, ja nie będę decydować, zresztą jesteśmy w Netii i TP nas nie interesuje. Nie dociera, pani konsultantka jest wytrwała.
[k] - O tym, czy państwa interesuje zadecyduje osoba dorosła, jeśli nie ma taty, chciałabym rozmawiać z mamą.
[j] - Jestem osobą dorosłą, ale nie decyduję na temat telefonu - nerwy mi już puszczały, ale starałam się wytrzymać.
[k] - W takim razie poproszę do telefonu mamę.
[j] - Ale ona nie jest osobą decyzyjną, proszę o telefon po godzinie szesnastej.
[k] - Ale ja chciałabym z nią porozmawiać.
No i nie wytrzymałam.
[j] - Jak ja chowaliśmy pół roku temu, to nie była zbytnio rozmowna, ale jak pani nalega, to mogę podjechać na cmentarz i sprawdzić, czy się to zmieniło.
Połączenie się magicznie zakończyło.
I spokój. Do tej pory żadnego telefonu z TP.

Mama mało się nie popłakała ze śmiechu, jak ją poinformowałam, że została pochowana za życia.

T.P.

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 583 (685)

#16904

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Przepraszam, jeśli pojawią się braki w składni, ale jestem tak wściekła, że muszę się wyładować. Sytuacja dosłownie sprzed kilkudziesięciu minut.
Tytułem wstępu: w domu rodzinnym, w którym aktualnie siedzę, mam cztery koty: dwa dorosłe i dwa młode kociaki. I jak ktoś im robi krzywdę, wstępuje we mnie diabeł.
Mam też kuzynkę, lat cztery, przy której Elmirka (ta z Animków), to przyjaciel zwierząt. I tę kuzynkę trzymam z daleka od młodych kociaków, na wszelki wypadek. Te stare są nauczone, żeby drapać w razie nieprzyjemności, więc nie muszę się o nie martwić.
Do rzeczy.
Siedzę sobie spokojnie przed komputerem, nagle słyszę miauknięcie. Później kolejne, bardziej rozpaczliwe.
Biegiem po schodach, na podwórko, co widzę? To małe diablę przylazło i nosi jedno z moich kociąt ZA OGON.
Pierwsza moja reakcja prosta do przewidzenia - wrzask na smarkulę i bieg za nią, żeby nieszczęśnika odzyskać.
Nie ma tak łatwo, mała w nogi, w biegu łapiąc kota za łapkę. Niemal usłyszałam chrupnięcie, za chwile kot leży na ziemi, miaucząc przeraźliwie, a ta stoi nad nim i przymierza się do kopniaka.
Wtedy nie wytrzymałam, złapałam ją za rękę i przysoliłam dwa klapsy. Może i nie moje dziecko, ale mój kot, mam prawo.
Gdzie piekielność? Kiedy pakowałam płaczącego (tak, płaczącego) kociaka do pudełka i przeszukiwałam taty kieszenie w poszukiwaniu dokumentów od auta, przyszła mamusia małej sadystki, a moja ciocia.
Smarkula poskarżyła się, że ją uderzyłam, więc jej mamusia, kolejna sympatyczka bezstresowego wychowania dzieci, postanowiła mnie doprowadzić do pionu.
Zostałam opierdzielona, nasłuchałam się, jaka to jestem zła i niedobra, jak śmiałam uderzyć jej dziecko.
Kiedy pokazałam jej kociaka, miauczącego przeraźliwie w pudełku, przyszło najlepsze.
- Ale ona się tylko z nim BAWIŁA!
I tutaj piekielna stałam się też ja.
- TY GŁUPIA KROWO! To jest MÓJ kot, a ta gówniara nie bawiła się z nim, tylko się nad nim znęcała. Zapłacisz mi za jego leczenie? Trzymaj swoją małą sadystkę z daleka od moich kotów, albo w końcu ktoś ci ją wychowa! I to bardzo stresowo!
Tak, wiem, nie powinnam się tak odzywać, ale martwiłam się o kociaka i byłam niesamowicie wściekła, bo traktuję moje koty jak członków rodziny, więc to, co to dziecko mu zrobiło, było dla mnie niedopuszczalne.
Ciotka się obraziła, oczywiście. Jakoś się niespecjalnie przejęłam, tylko zgarnęłam kota, dokumenty i kluczyki i pojechałam do weterynarza.
Z kociakiem na szczęście nic takiego, lekko mu tylko nadwyrężyła łapkę, dostał coś przeciwbólowego i poczuł się lepiej, ale jeszcze z tydzień będzie kulał.

Chyba założę jakąś kłódkę na furtkę na podwórko.

Rodzinka, sp. z o. o.

Skomentuj (93) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 864 (1006)

#15700

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakaś moda na piekielne opowieści o wynajmowaniu mieszkań... Dorzucę coś od siebie, chociaż sprawa jeszcze się ciągnie. Będzie długo, bo chcę wszystko po kolei opisać w miarę zrozumiale.

Od września ubiegłego roku wynajmowałam kawalerkę we Wrocławiu. Nowiutka, świeżo po remoncie, w nowym budownictwie, niemal w ścisłym centrum, a do tego w całkiem przyzwoitej cenie.
Do tego właściciele do rany przyłóż. Przez cały czas mieszkania tam, ją widziałam może trzykrotnie, jego kilka razy więcej - kilka sytuacji, kiedy coś wymagało naprawy.
Sielanka.
Do czasu. A konkretnie do czasu rozliczenia przy wyprowadzaniu się.

Najpierw okazało się, że jest gigantyczna niedopłata za wodę (ok. 200 zł), później właściciele stwierdzili, że oddadzą tylko część kaucji, resztę zostawią w razie - cytuję - "jakby było jeszcze coś nierozliczone ze spółdzielnią". Czas rozliczenia: 15 lipca.
Oczywiście, 15 lipca minął, żadnych wiadomości, kiedy się skontaktowałam (całkowita kultura) z właścicielami stwierdzili, że nie mają rozliczenia za pierwsze półrocze 2011 roku ze spółdzielni, będzie ono na początku sierpnia.
Pojechałam na trzy tygodnie na wakacje, wróciłam, a tu nadal brak wieści jakichkolwiek.
Kolejny kontakt, nadal kulturalnie i bez nerwów,, tym razem Szanowna Pani Właścicielka stwierdziła, że pani jakaśtam była na urlopie i rozliczenie będzie dopiero około 17 sierpnia.
Ale nie wzięła pod uwagę jednego - ja na własną rękę skontaktowałam się ze spółdzielnią. Bardzo miła pani poinformowała mnie, że w ogóle NIE MA czegoś takiego, jak rozliczenie półroczne, rozliczenia są tylko roczne (czyli na dobrą sprawę niedopłatę wody płaciłam jeszcze za poprzednich lokatorów, milutko, ale już mniejsza). Poza tym podała mi ostatnie rozliczenia, wszystkie niedopłaty i nadpłaty, plus fakt, że jeśli chodzi o czynsz wszystko jest ok.

Wysłałam maila - tym razem poza niesamowitą kulturą wypowiedzi (wszystkimi proszę, przepraszam, dziękuję z góry), okraszonego nieco jadem (Zdanie z serii "Jeśli są jeszcze jakieś dodatkowe opłaty, o których nie wiem, ani ja, ani spółdzielnia, będę wdzięczna za informację.") Poinformowałam Szanowną Panią o wszystkich nadpłatach (bo tylko takie zostały), jakie mam, że więcej niedopłat nie ma, że czekam na przelanie reszty kaucji i pieniędzy z nadpłat do 17 sierpnia, który ona sama podała.
Oczywiście, odpowiedzi brak.

Chcę zauważyć, że to nie jest jakaś nie wiadomo jaka kasa (chodzi o kwotę rzędu 200 zł już z pieniędzmi za nadpłatę) i nie o te pieniądze tu chodzi, ale o zasadę. Robienie idiotów z siebie i próba zrobienia w ch..., znaczy, próba robienia kretynów z lokatorów dla 200 zł, to dla mnie jest poniżej godności.
I nie odpuszczę, bo już mniejsza o kasę, ale jak im się raz uda, to będą wiecznie ciągnąć ten chory proceder.

Wynajmowane we Wrocławiu mieszkanie, marka E.G.-K.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 505 (565)

#11963

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia Goszki (o błędnej interpretacji wyników) skłoniła mnie do opisania podobnej sytuacji - z tym, że tutaj "dzięki" lekarzom historia skończyła się tragicznie.
Do rzeczy.
Moja babcia jakoś w okolicach grudnia 2009 zaczęła mieć bóle brzucha, wymioty, z dnia na dzień wyglądała coraz gorzej. Zawieźliśmy ją do szpitala, po przebrnięciu przez wszelkie formalności (a trochę tego było), babcię przyjęto na oddział.
Zrobili wszelkie badania, na zdjęciu rtg brzucha widać nieduży guz na trzustce. Lekarze stwierdzili, że guz z pewnością jest niezłośliwy (nie wiem, jak im się udało to określić patrząc TYLKO na rtg), więc nie ma konieczności operacji, bo trzustka musiałaby byc wycięta cała, a po co tak nadwyrężać organizm starszej osoby. Jak powiedzieli, tak zrobili, wypisali babcię, kazali trzymać dietę, brać insulinę (trzustka już nie pracowała) i mialo być ok.
Było, przez niecały rok.
W październiku ubiegłego roku babcia najpierw zaczęła chudnąć w oczach, później brzuch jej spuchł, aż wreszcie wątroba przestała działać - pożółkła skóra i białka oczu ewidentnie wskazywały na żółtaczkę.
Zarządziłam zawiezienie jej do szpitala (wcześniej dwukrotnie nie została przyjęta, bo nie było potrzeby). Łaskawie ją przyjęli, przebadali i... karetką powieźli do szpitala wojewódzkiego, oddalonego o jakieś 60 km.
Diagnoza? Nowotwór złośliwy trzustki zrobił przerzuty na prawie wszystkie organy wewnętrzne, więc na dobrą sprawę nie da się już babci uratować.
Od listopada odwiedzaliśmy ją w hospicjum. Zmarła w styczniu.
Dlaczego? Bo nikomu nie chciało się sprawdzić, czy ten guz na trzustce aby na pewno był niezłośliwy.

NFZ, a jakże.

Skomentuj (34) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 477 (573)

#10151

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia moonflower89 o nawiedzonej kasjerce przypomniała mi moją niedawną wizytę w aptece.
Poszłam do apteki wykupić receptę. Zawsze robię zakupy w tej konkretnej aptece, bo jest przy samym ośrodku zdrowia, nigdy wcześniej nie miałam żadnych problemów. Ale wszystko do czasu, jak widać.

Podchodzę do okienka (pani [a]ptekarka: pani około pięćdziesiątki, tak na oko), za mną może dwie osoby, podaję receptę, pani przynosi leki, ale brakuje tabletek antykoncepcyjnych, które również na recepcie były.
[j] - Ale brakuje tabletek.
[a] - Jakich? - ton głosu anielski, zdziwienie na twarzy. No nic, może nie zauważyła, o ile to w ogóle możliwe.
Podałam nazwę.
[a] - Ja ci tego nie sprzedam.
[j] - A na jakiej podstawie? - odmówienie wydania mi leku to jedno, ale mówienia na "ty" nie toleruję.
[a] - Bo to grzech jest, takie tabletki brać! Jak to tak?! Ku*wić się tak bez ślubu!
Ręce mi opadły, ale kłócić się nie miałam zamiaru.
[j] - W takim razie ja dziękuję za te zakupy i poproszę tę receptę z powrotem.
I tutaj największy szok.
[a] - Nie oddam, bo gdzieś indziej pójdziesz kupić. Seks przed ślubem, tabletki, chemia, później rodzą się jakiś mutanty!
Kolejka robi się coraz większa, ludzie się niecierpliwią, babka ciągnie wykład. W końcu jakiś starszy [p]an nie wytrzymał.
[p] - Pani, albo pani daj jej te tabletki, albo się zamknie, odda receptę i ludzi nie wku*wia.
Aptekarka przerwała wykład, z obrażoną miną rzuciła we mnie receptą i jakby nigdy nic zaczęła obsługiwać kolejnego klienta.

Receptę (w całości) wykupiłam dwie ulice dalej. Do feralnej apteki już nie chodzę.
Swoją drogą, co kogo obchodzi, czy ja uprawiam seks przed ślubem, czy nie? I czemu cała kolejka musi wiedzieć, co konkretnie chcę kupić? Że już nie wspomnę o fakcie, że chyba lepiej, żebym się zabezpieczała, niż żebym z dzieciakiem biegała, zamiast spokojnie studia kończyć.

Apteka

Skomentuj (50) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 575 (789)