Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Owieczka

Zamieszcza historie od: 4 czerwca 2011 - 8:16
Ostatnio: 2 sierpnia 2019 - 9:58
Gadu-gadu: 13538802
O sobie:

" Każdy absurd ma swoją logikę"

  • Historii na głównej: 11 z 25
  • Punktów za historie: 8026
  • Komentarzy: 491
  • Punktów za komentarze: 3577
 
zarchiwizowany

#61975

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Dziękuję angielskim cymbałom,rasistom i już sama nie wiem jak ich nazwać...
Najchętniej to bym wam gnojki nogi z tyłków powyrywała za to, że w trzech napadliście w szkole na mojego syna i CELOWO zniszczyliście mu okulary korekcyjne.Dobrze, że dziecku nic się nie stało po za roztrzęsieniem.
Ciekawa jestem, co jutro powie mi na ten temat dyrekcja szkoły?

angielska szkoła

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2 (40)

#56537

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W ramach jakiegoś tam projektu MOPS organizował różne, różniaste szkolenia. I te zawodowe, aktywizujące podopiecznych, podnoszące posiadane już kwalifikacje, i te "inne".
"Inne"- czyli np: jak lepiej organizować sobie czas, wychowywać dzieci tak, żeby nie zostały patologią itp.
Żeby nie było, że nic nie robię, że tylko po zasiłki wyciągam rękę, no i przede wszystkim dlatego, że jestem obecnie mamą i tatą równocześnie i na pełny etat, postanowiłam zapisać się na ten dotyczący wychowywania dzieci. Warto jednak zaznaczyć, że zanim wpisałam się na listę chętnych zapytałam, czy w trakcie trwania szkolenia (a był to kurs wielodniowy, trwający po kilka godz. dziennie) zapewniają jakąś opiekę dla najmłodszej córeczki, ponieważ absolutnie nie mam żadnej zastępczej opieki dla niej, a do przedszkola nie chodzi ze względów zdrowotnych.
Oczywiście zostałam zapewniona, że oni pomyślą, zapewnią - generalnie mam się o nic nie martwić i czekać na termin rozpoczęcia.

Wreszcie nastał ten oczekiwany dzień, w którym otrzymałam telefon od przemiłej pani informującej, że kurs rozpoczyna się dnia tego i tego, trwa do tego i tego dnia w godzinach 9-15.
Ucieszyłam się bardzo, ale od razu zapytałam o tą opiekę dla małej, o którą pytałam zanim wpisałam się na listę. Oczywiście nawet do głowy mi nie przyszło, żeby ciągnąć małą i męczyć ją przez tyle godzin, więc tym bardziej ta opieka była istotna.
Pani się bardzo zdziwiła moim pytaniem. Oczywiście wypytała o pomoc rodziny w opiece nad małą, że do przedszkola przecież iść może...
Ciśnienie mi deko skoczyło - bo przecież zgłaszałam problem, sygnalizowałam, że chętnie, ale... a teraz rżną głupa i gadają jakby tematu nie było.

Oczywiście zrezygnowałam. Z żalem, ale innego rozwiązania nie widziałam. Przez tych kilka godzin mała zamieniłaby szkolenie w kabaret, albo piekło. Ja bym z niego nic nie wyniosła. Inni również.
I najważniejsze - jakbym miała babcię, ciocię, czy przedszkole do opieki nad małą- to bym pracowała i zarabiała na dom, a nie siedziała i wyciągała rękę po ich, z łaską dane, zasiłki.

szkolenie

Skomentuj (109) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 209 (539)

#53769

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pracodawcy - temat rzeka.
Dziś opiszę zjawisko, które doprowadza mnie i moją rodzinę co najmniej do bezsilnego zgrzytania zębami.
Mąż jest bardzo wyspecjalizowany w wyuczonym zawodzie, więc poszukując pracy skupia się głównie na ogłoszeniach dotyczących określonego zawodu.
W codziennych gazetach, internecie nawet sporo ich jest. Niestety kiedy przychodzi do rozmów z potencjalnymi pracodawcami, czy do okresu zaraz po zatrudnieniu nie jest już tak różowo.
- Wieloletnie doświadczenie jest.
- Szefostwo zachwycone.
- Wymagania dotyczące wynagrodzenia niezbyt wygórowane. Byleby wypłacane w terminie.
- Szefostwo nadal zachwycone, bądź chociaż zadowolone, że za dużo płacić nie musi.

I tu pojawia się magiczne słowo, które psuje całe dobre wrażenieb- UMOWA. Na początku w grę wchodziła tylko o pracę. Z biegiem czasu i z rosnącą desperacją mogłaby być jakakolwiek. Byleby tylko była.
Jak to wygląda w rzeczywistości?
A no tak. Początkowo mąż jest super pracownikiem. Doskonałym fachowcem. Wszyscy pieją z zachwytu i klaskają w rączki.
Kiedy tylko odzywa się, że chce zostać zarejestrowany... już nie jest takim dobrym pracownikiem jak to się początkowo wydawało wszystkim obecnym i zainteresowanym.
Albo nagle spada gwałtownie produkcja...
Lub też niespodziewanie wraca dawno nie widziany stary, dobry pracownik, który... wersje są różne. Co komu do głowy przyjdzie.

I gdyby tak było raz, może dwa razy, można by było uważać, że tak faktycznie jest, że on się nie zna, nie umie, nie spełnia oczekiwań, lub ten pracownik faktycznie nagle zatęsknił za pracodawcą.
Ale kiedy taki scenariusz regularnie się powtarza, to człowiek zaczyna mieć podejrzenia, że coś jest na rzeczy z tą UMOWĄ.

Inna wersja.
Mąż szuka pracy. Znajduje ogłoszenie, dzwoni, rozmawia, rozmawia, reklamuje się jak tylko może... Ochy i achy są do czasu, kiedy pada magiczne słowo UMOWA. Że bez niej to on nie chce pracować, bo ileż można robić na czarno?
Najczęściej po tym magicznym słowem w telefonie słychać tylko biiip... biiiip... biiip...
I nie ma co straszyć takich kontrolami z PIP, czy innymi takimi. Bo produkcja robiona jest w nocy, więc zakład zawsze można zamknąć i udawać, że nikogo tam przecież nie ma.
A w firmie zatrudnieni są właściciele i może jeden najstarszy pracownik. I teoretycznie zawsze mogą powiedzieć, że taki skład osobowy wystarczy do zrobienie produkcji.
Można szukać uczciwego pracodawcy. Owszem. Przecież nikt nikogo nie zmusza do pracy u takich. Ale jeszcze nie przeszliśmy na fotosyntezę. I rachunki też za coś płacić musimy.

Więc tylko zaciska się pięści, zgrzyta zębami w poczuciu bezsilności i szuka, szuka, szuka. Mając nadzieję, że się kiedyś nareszcie znajdzie.

Prywatni pracodawcy

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 368 (446)

#45788

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W czerwcu zeszłego roku moja obecnie dwuletnia córeczka trafiła do szpitala.
Ponieważ wtedy byłam z dzieciakami sama, nie mogłam zostawać z nią na noc. W dzień również musiałam zostawiać ją samą, ponieważ w domu pozostali jej starsi bracia, a nikt z rodziny nie kwapił się do pomocy i choćby zastąpienia mnie od czasu do czasu czy to w szpitalu przy małej, czy to w domu przy chłopakach.
Najpierw w dniu przyjęcia, jeszcze na izbie przyjęć pielęgniarka wywaliła focha, kiedy oznajmiłam jej, że nie mogę na noc pozostawać z dzieckiem.
Zrobiło mi się nieprzyjemnie, ale jeszcze miałam nadzieję, że jakoś dojdziemy do porozumienia.

Ręce mi jednak opadły, kiedy po powrocie na oddział zastałam córeczkę... przywiązaną za nóżkę do łóżeczka na "sznurku", który miał może z 15 cm. długości...
To psy mają dłuższy łańcuch przy budach.
A pielęgniarki stwierdziły, że "musi być przywiązywana", bo podczas mojej nieobecności nikt jej pilnował nie będzie...

Niby nie muszą, ale jakby tak jedna posiedziała i popatrzyła na nią przez godzinę mojej nieobecności, to chyba nikomu by korona z głowy nie spadła???

szpital oddział dziecięcy

Skomentuj (55) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 513 (837)
zarchiwizowany

#32067

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
W nawiązaniu do pytanie o brak możliwości komentowania historii- właśnie wysłałam e- maila ze zgłoszeniem błędu.Zobaczymy co to da...
Właśnie się dowiedziałam, że już wczoraj było zgłaszane o niedziałających komentarzach.I nic się w tym temacie do dzisiaj nie zmieniło.

piekielni

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -16 (34)
zarchiwizowany

#31988

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Znalazłam dzisiaj kota.Persa.Jak najbardziej rasowego.
- Fajnie- prawda???
- Tyle, że ten Pers był niemal zagłodzony na śmierć.Ważył razem z całym swoim kołtunem 1/5 prawidłowej wagi.
Do kompletu miał koci katar, oczy zaklejone ropą tak, że praktycznie nic nie widział.
Pani weterynarz stwierdziła, że nigdy jeszcze nie widziała rasowego kota w takim stanie. I że ktoś musiał go wyrzucić, bo persy raczej nie należą do kotów, które uciekają z domu.
Ogłoszeń o zaginionym kocie tez nigdzie nie widziałam...
Piekielni ci jego byli właściciele.
Oj piekielni..

Moja ulica.

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 183 (293)
zarchiwizowany

#31465

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
O tym dlaczego już nie chcę mieć żadnego samochodu.
Mieszkam w przedwojennej kamienicy.Trzy piętra, na każdym piętrze cztery mieszkania- więc sąsiadów całkiem sporo.Szczególnie sąsiedzi mieszkający na drugim piętrze byli szczególnie zainteresowani tym, co się dzieje w okolicy i wiedzieli często więcej niż sami zainteresowani.Więc kiedy stałam się dumną posiadaczką wiekowego VW Transportera T2/T3 sądziłam, że przy takim sąsiedzkim "monitoringu" mojemu kochanemu auteczku "włos z głowy spaść nie może".
O jakże się myliłam!
Już pierwszej nocy ktoś złożył kurtuazyjną wizytę w moim pieszczoszku i ukradł skrzynkę z narzędziami mojego męża- bo radia wymontować nie umiał.
Postawiłam więc autko tuż pod oknami- sądząc, że w takim miejscu nic więcej mu nie grozi.
- Znów pomyłka.
Każdej niedzieli po obiedzie wybieraliśmy się całą rodziną do mojej chrzestnej na kawę.Wychodziliśmy ok.17- wracaliśmy coś koło 21.Latem w tych godzinach jest jeszcze widno.Auto zostawialiśmy pod domem.Szliśmy pieszo.
Któregoś razu wracamy- rysa przez cały bok widoczna już z daleka- choć auto białe.Ktoś przejechał jakimś kluczem rysując do gołej blachy.Pytamy w... wieni czy nikt z sąsiadów nic nie widział.
-Ależ skąd! Samo się pewnie zrobiło.I to w biały dzień.
Kolejna niedziela- kolejny spacer- kolejna rysa.Znów zero świadków.Znów w biały dzień auto w napadzie autoagresji samo się porysowało z tęsknoty za panią.
Kolejna niedziela- tym razem już nie rysa, ale potężne wgniecenie tuż pomiędzy szybą a reflektorami.
Tu lekkie zdziwienie- bo te auta mają blachę jak na czołgu( ach ta stara niemiecka jakość)więc ktoś musiał wleźć z kopytami na zderzak, żeby tak powgniatać biedaka.
-Standardowo nikt nic nie widział.
Do przelało czarę goryczy i postawiliśmy Transformersa na strzeżonym parkingu.
Jednak kiedyś wróciliśmy skądś późno, a że nie chciało nam się szlajać po nocy po mieście to znów postawiliśmy busika pod domem.
Siódma rano- ktoś puka w okno.Wyglądam zaspana, a tu sąsiad z góry pokazuje mi nasze lusterko.Wyrwane z metalowych mocowań.W tych autach lusterka są dosyć solidnie zamocowane, więc ktoś kto chciał je urwać dosłownie musiał by się na nim powiesić żeby takich szkód narobić.
Ręce mi opadły- bo przecież na pewno znów nic nikt nie widział i nie słyszał.
Bus się zepsuł.Sprzedany.Kupiłam Opla.
Najpierw pan, który nad ranem przyjeżdżał do położonej po sąsiedzku cukierni " nie trafił w bramę" i nasz Opelek wzbogacony został o solidne wgniecenie.
Świadków brak, ale została mi resztka lakieru w miejscu uderzenia, więc poznałam kto był sprawcą.
Kilka dni później mąż rano wyszedł do sklepu po pieczywo.Ale nie doszedł.Wróci po minucie z nędznymi resztkami naszego lusterka wyrwanego i roztrzaskanego o uliczny bruk i anteną od radia wyrwaną i położoną na dachu. Na drzwiach od strony pasażera widniało również odbicie czyjegoś trampka w męskim rozmiarze.
Policja wezwana, zeznania złożone.Pan powiedział, że oni " nie W-11" i sprawa umorzona.
Ten sam dzień- wychodzę z suką na spacer tak koło 23 i widzę, że nasz samochód pozbawiony został ostatniego lusterka, którego części znaleźliśmy kilka dni później w pobliskim parku.
Policja nie pomogła.Sąsiedzi- nikt nic...
Auto sprzedałam i już nie chcę mieć. Teraz inni czasem tracą lusterka, mają dziurawione opony, rysowany lakier.
Ale ja już mam spokojną głowę.
A tym debilom, którzy w tak genialny sposób się bawią połamała bym łapy- tak na przestrogę dla innych.

Moja ulica.

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 209 (235)

#30004

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dawno nic nie dodawałam, ale postanowiłam się historyjką jak to mój mąż "znielubił" naszych stróżów prawa - czyli policję.

Tego dnia miał parszywy humor.Postanowił więc poprawić sobie nastrój i wybrać się na piwo.
Ok. Poszedł.
Mija godzina, dwie, trzy, cztery.
Jego nie ma.
Telefon milczy. Dodzwonić się nie mogę. Zero kontaktu.
Zaczynam się martwić nie na żarty, kiedy nadeszła noc, a jego nadal nie ma. Ale czekam dzielnie warując przy drzwiach, bo może aż nadto się dobrze bawił i trunków za dużo spożył???
Tylko czemu telefon wyłączony???

Godzina 6 rano. Zmęczona jak pies, nieprzytomna po nieprzespanej nocy, biorę sukę i idę na "patrol" sprawdzić, czy jak syn Sparty nie "poległ" gdzieś w okolicy.
Nie ma nigdzie ani ślady po moim mężczyźnie.

Dzwonię na policję ostatecznie sprawdzić, czy panowie niebiescy czegoś nie wiedzą na jego temat.
Ależ wiedzą!!! Nawet nie musieli nigdzie sprawdzać (o dziwo), tylko od razu powiedzieli, że tak znaleźli go i wywieźli do Łodzi celem wytrzeźwienia. Nawet nie na izbę, tylko na tamtejszy komisariat, bo tak i koniec.
Dodzwonić się tam nie mogłam, więc wysyłam starszego syna do szkoły, młodszego za łapkę i jedziemy do Łodzi dowiedzieć się co i jak i kiedy go wypuszczą bo na popołudniową zmianę do pracy musi iść.

Na miejscu nikt nic powiedzieć nie umie, nie chce. Każą czekać, odsyłają od posła do osła, spławiają jak mogą.
Stoję sobie w poczekalni i nagle widzę jak mój mąż, z rękami wykręconymi do tyłu, szorując nosem po ziemi prowadzony jest ...gdzieś tam. Na boso, bez spodni, w samej koszulce (dobrze, że dłuższa była bo by gołym tyłkiem świecił).
Stoję osłupiała, nie wiem o co chodzi, bo zwykłego pijaczka tak raczej nie traktują a tu...
Szkoda, że zdjęć nie zrobiłam.
Bo wtedy był jeszcze cały i zdrowy, a miała bym przynajmniej dowód dla sądu i prokuratury.
Po takim "widowisku" panowie niebiescy oznajmiają wreszcie, że przed 22-gą go nie wypuszczą i żeby nie czekać.
Ok.
Wracamy do domu.
Tłumaczę jego kierownikowi czemu dziś do pracy przyjść nie może itp.

Nagle - jakieś dwie godziny po powrocie z tamtego nieszczęsnego komisariatu telefon, że mąż u nas w szpitalu jest i żeby do odebrać i jakieś ubrania wziąć ze sobą.
O k...! O co chodzi??? Przecież miał być do 22...
No nic - pakuję młodego, telefon do wuja, żeby zawiózł nas do szpitala, jedziemy.
Na miejscu szok.

Małżonek wyglądał jak po spotkaniu z nosorożcem, albo jakimś innym wielkim zwierzem. Cały siny. Sińców okularowych nawet panda by się nie powstydziła. Jakieś niewiadomego pochodzenia skaleczenia i otarcia.
Prawie mówić nie może po uderzeniu w krtań. Koszulka, w której go dwie godziny wcześniej widziałam cała w strzępach... Obraz nędzy i rozpaczy.

Okazało się, że już po mojej wizycie na tamtejszym komisariacie nie chciał dmuchnąć w alkomat, więc kilku dużych panów zrobiło mu wjazd do celi, skleiło ręce taśmą klejącą i tak go pobili, że ledwie go później poznałam. Bo "dyskutował".
Zrobiłam już w domu dokumentację fotograficzną każdego - nawet najmniejszego - obrażenia. Obdukcja lekarska zrobiona w zakładzie medycyny sądowej. Doniesienie do prokuratury.
Przesłuchania, ciągania. Sprawa umorzona.
Odwołanie. Sąd. Tam sprawa utknęła do dziś. Zaginęła jak statki w Trójkącie Bermudzkim.

Ja nie wybielam mojego męża. Nie twierdzę, że zawsze jest grzeczny, a panowie niebiescy są be. Ale nawet jakby zachowywał się nie tak - to nie musieli go tak skatować. Są inne środki na niegrzecznych obywateli.
I mogli by mu oddać wszystko co zabrali, bo chyba te parę groszy, które miał przy sobie i odtwarzacz mp3, który sobie niejako przy okazji wzięli nie wpłynął znacząco na poprawę sytuacji finansowej żadnego z panów policjantów.

Pewien komisariat w Łodzi.

Skomentuj (104) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 773 (893)
zarchiwizowany

#25930

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jak pierwszy raz chciałam pracować w markecie.
Dawno, dawno temu u mnie w mieście zaczęli budować pierwszy market.Rzecz jasna zapragnęłam podjąc pracę w tej nowej instytucji.
Aplikacja złożna, proces rekrutacyjny zaliczony, pora na staż w pierwszym w Łodzi hipermarkecie.
Sporo nas było, więc na ów "staż" dowoził nas wynajęty autokar.Jechał główną ulicą miasta i zgarniał ludzi, którzy czekali na określonych przystankach.
To był- bodajże- grudzień. Godzina coś koło 5 ranio, więc noc ciemna i mroźna.
Pędzę na przystanek.
Nieprzytomna o tak wczesnej porze gnam przez mrok.
Nie zauważyłam ślizgawki, więc przebudzenie było natychmiastowe i niezwykle bolesna, kiedy nagle nogi mi się rozjechały i zaliczyłam klasyczną "glebę"
I tu pech- zanim się pozbierałam z tego lodu-zobaczyłam majestatycznie sunący MÓJ autokar.Momentalne poderwanie się do pozycji pionowej, kolejny szaleńczy galop, ale jedyne co mogłam zrobić to podziwiać oddalający się tył autobusu.
Ode mnie do tego marketu jest raczej kiepskie połączenie, żadnego bezpośredniego, czas płynie...genialna myśl- trzeba złapać jakiegoś stopa.
W środku zimy o 5 rano w tych iście egipskich ciemnościach...
Ale udało się.Złapałam, dojechałam, spóźniłam się tylko jakieś 20-30 minut.Niezłe osiągnięcie.
Idę więc karnie do kierownika.Przepraszam, kajam się, wyjaśniam, że grawiatcja wszystkich bez wyjątku obowiązuje, a lód niezmiennie jest ślizgi, że żeby zminimalizować spóźnienie okazją jechałam...
Liczyłam na jakąś...bo ja wiem...litość??? Ociupinę zrozumienia???
Usłyszałam, że jestem zwolniona.Za spóżnienie.
Na moje pytanie- czemu aż tak-odparł że dla przykładu.
I to by było na tyle.
Koniec pieśni.

Staż w markecie

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 18 (194)
zarchiwizowany

#25185

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przeglądając Piekielnych przypomniała mi się pewna historyjka z zamierzchłych czasów, kiedy to razem ze swoim -przyszłym jeszcze wtedy- mężem pracowałam w piekarni.Piekarnia, jak to piekarnia: chlebek, bułeczki, ciężka fizyczna praca.Starałam się jak tylko mogłam w niczym nie odstawać od męskiej części załogi, ale i tak zawsze piekielna szefowa miała mnie na oku.
Powód prozaiczny- zaczęłam się spotykać z moim obecnym mężem, a ona chciała, żeby on wrócił do jej kuzynki.
Bzdura- prawda???
Przez wiele miesięcy moje starania aby w niczym jej nie podpaść okazywały się owocne ale licho nie śpi i w końcu...
Tego dnia szefowa miała imieniny.
Przypomniało nam się o tym w sumie późno- bo rano po rozpoczęciu pracy, więc nie bardzo mieliśmy jak przygotować się wcześniej, ale ustaliliśmy z chłopakami ze zmiany, że zrobimy szybką zrzutę i jedno z nas podczas chwili przerwy śmignie się do pobliskiej kwiaciarni po kwiaty dla naszej chlebodawczyni.Żeby było jej miło, że pamiętamy i takie tam.
Ponieważ ja tam właśnie miałam kiedyś zawodowe praktyki wiedziałam, że za niewielkie w sumie pieniądze mogę kupić na prawdę fajny bukiet, więc wyrwałam się, że ja pójdę.
Co prawda mój mąż chciał sam iść, ale uparłam się i koniec.
Poszłam.
Wpadłam upaprana mąką, powiedziałam dziewczynom o co chodzi, dałam kasę i powiedziałam, że daję im wolną rękę.Byle ładnie było.
Mo i tak pięknego bukietu w życiu nie widziałam.W ciągu kilku minut wyczarowały takie cudo,że dech w piersiach zapierało.
Wpadam zadowolona i dumna z siebie na piekarnie i widzę niewyraźne miny chłopaków.
Była szefowa, pytała o mnie, wyszła wściekła.
Ok.
Myślę sobie, że taki bukiet głaz by ruszył, więc idziemy wszyscy, składamy, życzenia, wręczamy kwiaty...
Jak nimi nie rzuci!!!Aż na worki w magazynie poleciał!
I do mnie:
- A ty- księżniczko- ubieraj się i do domu.
I tak zostałam wywalona z pracy za kwiaty.Znalazła pretekst, żeby się mnie pozbyć.

Pewna piekarnia

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 254 (308)