Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

paganscum

Zamieszcza historie od: 22 czerwca 2017 - 19:46
Ostatnio: 3 października 2017 - 16:51
  • Historii na głównej: 2 z 2
  • Punktów za historie: 259
  • Komentarzy: 58
  • Punktów za komentarze: 113
 

#79966

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ogromną popularnością i renesansem cieszą się ostatnio wszelkiej maści hulajnogi. Jest to ogólnie rzecz biorąc zjawisko miłe i pożyteczne (wszak propaguje ruch, którego nam w dzisiejszych czasach brakuje), z chęcią sama bym sobie pomykała po mieście takim jednośladem w wersji dla dorosłych. Jednak gdyby było tak pięknie, nie dodawałabym tutaj historii.

O ile z "dorosłymi" hulajnogami nie ma problemów, o tyle te dziecięce, najczęściej trójkołowe, są prawdziwym utrapieniem. Większość rodziców i innych opiekunów dzieci uznała bowiem, że jeśli pojazd da się w każdej chwili przenieść w rękach, to chyba pojazdem nie jest... W związku z tym na pęczki jest piekielnych sytuacji z tymi nieszczęsnymi ustrojstwami.


1. Zakupy, niewielki osiedlowy supermarket, dość ciasno porozkładane półki i "wystawki" z produktami w promocji. Babka wybiera jakieś gotowce z lady chłodniczej, a jej pozbawiona nadzoru latorośl grzeje po całym sklepie na hulajnodze ile fabryka dała, wydając z siebie odgłosy mające chyba imitować zarzynany silnik. Nic mi do tego, robię swoje. Kilka minut później rozlega się "Nyyyyyooooooommm...JEEEB!", odgłos generalnej demolki i dziki ryk. Dziecko nie wyrobiło na śliskiej podłodze i czołowo wrąbało się w wystawkę litrowych puszek z owocami. Dobrze, że nie w szklane słoiki.

2. Galeria handlowa, idę odebrać zamówienie z księgarni. Dzwoni telefon, przystaję więc, żeby odebrać. Nie zdążyłam nawet wyciągnąć go z kieszeni, kiedy prosto w moich czterech literach z impetem zaparkowała hulajnoga w odcieniu wściekłego, naćpanego różu, jeszcze dla urozmaicenia zdzierając mi kółkiem skórę z pięty. Fetyszystą nie jestem, nie lubię, jak mi ktoś tam zasadza kawał żelastwa...

3. Załatwiam sprawę w urzędzie, kolejki jak diabli, upał jak diabli, ogólnie wszyscy wkurzeni. Papierki wypełniłam, czekam na korytarzu na swoją kolej, zabijając czas czytaniem informacji w gablotkach. Za moimi plecami z piskiem przebiega dwójka dzieciaków i w tym samym momencie w moim ścięgnie Achillesa eksploduje ból. Odwracam się na pięcie i widzę, jak młodszy dzieciak goni starszego, uciekającego z majtającą się na wszystkie strony hulajnogą w ręce. Rodzice wtopili się w tłum i nie poczuwają do odpowiedzialności.

4. Wracam od dentysty. Autobus wyjeżdża z przystanku i rozpędza się, żeby zdążyć na zielone na pobliskich światłach. Po przejechaniu dosłownie trzech metrów kierowca wciska z całej siły hamulce i klnie jak szewc. Większość ludzi jeszcze szła do siedzeń, chowała drobne po kupnie biletu etc., więc przy takim hamowaniu praktycznie wszyscy polecieli prosto na twarz. Mną rzuciło na barierkę, o którą przydzwoniłam szczęką, z którą dopiero co byłam u dentysty...na rozpoznaniu początków ropnia...i zastrzyku z antybiotyku... Jak można się domyślić, niemalże mnie zamroczyło z bólu. Klapnęłam na najbliższe siedzenie i jak już oprzytomniałam trochę, zapytałam kierowcy, co to było. Kierowca sinozielony, ręce trzęsą mu się jak w delirium. Mówi, że zza zaparkowanych samochodów prosto pod koła wypadło mu dziecko. Zgadliście już na czym? NA PIEKIELNEJ HULAJNODZE!


To są sytuacje ledwie z ostatnich dwóch miesięcy, z jednej niewielkiej miejscowości.
Chyba zacznę jakiś ruch obywatelski na rzecz wprowadzenia pozwoleń na posiadanie dzieci albo coś...

dzieci i hulajnogi

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 108 (120)

#78844

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ostrzeżenie dla wszystkich, którzy myślą nad podjęciem pracy w Czechach - poważnie się zastanówcie, zanim nawiążecie "współpracę" z pomarańczową agencją rekrutacyjną C**** Jobs.

Mój konkretny przypadek dotyczy oddziału obsługującego okolice Ostravy (fabryki świateł i klimatyzacji samochodowych), ale z tego, co się dowiedziałam, ta agencja ogólnie lubi odwalać niepoważne akcje, godne rozwydrzonego ośmiolatka, a nie dorosłych ludzi.

W wielkim skrócie: mitomania, niekompetencja, problemy z komunikacją, chamstwo i fochy przy próbach egzekwowania warunków, które rzekomo miały być zapewnione.

Poniżej lista "obiecanki vs rzeczywistość". Jest długa jak samo nieszczęście, a to doświadczenia ledwie z miesiąca - niech to da do myślenia.

1. Obiecanki: polskojęzyczna załoga w biurze + koordynator, polecony bank dosłownie napchany polską załogą, "cała ekipa hali i wszyscy w mieście świetnie mówią po polsku".

Rzeczywistość: łapią ludzi na jedyną polskojęzyczną osobę z całej tej hałastry, a potem sobie radź. "polski" = łamany czeski z kilkoma polskimi słowami.

Brak koordynatora, załoga na hali trochę rozumie, ale to nie pomaga, bo Polacy nie rozumieją ich (zwłaszcza w kwestiach technicznych, takich jak np. funkcjonowanie kart wejściowych, szczegółowe zasady działania hali itp.).

Z nikim w mieście nie da się porozumieć, spotykana wrogość wobec Polaków niemówiących po czesku. Po angielsku mówią jedynie lekarze na SOR i jeden facet w banku. Obsługa biura MIĘDZYNARODOWEJ agencji nie mówi w żadnym języku poza czeskim, z angielskiego zna tylko "fuck" (co nie przeszkadza im we wrzeszczeniu na ludzi, że przecież znają angielski).

Nikomu nie chce się np. zapisać na kartce terminu badań lekarskich czy wysłać SMS, żeby można było chociaż termin i godzinę zrozumieć.

Przy próbach zmuszenia głupich cip z biura do jakiegokolwiek wysiłku z ich strony, należy liczyć się z karczemną awanturą (po czesku), że "przyjeżdżając do pracy w Czechach, trzeba mówić po czesku!" - nie było takiego wymogu przy rekrutacji, a nikt w miesiąc nie nauczy się śmigać w nowym języku, zwłaszcza przy jednoczesnym zapieprzu w fabryce.

2. Większość ludzi dojeżdża do pracy z Polski, ale niektórzy nie mają takiej możliwości i zostają zakwaterowani przez firmę w Motoreście.

Obiecanki: lodówka, pralka, czajnik, dostęp do kuchni. Praca 3 km od Motorestu, więc można dylać z buta.

Rzeczywistość: cztery tygodnie bez pralki, przy codziennej pracy w temperaturach rzędu 30 stopni (!!!) - pranie rzeczy w rękach w umywalce i suszenie na krzesłach na balkonie.

Brak czajnika.

Brak lodówki - przemiło żyje się na samych sucharach, serku topionym, kabanosach i wodzie.

Brak dostępu do kuchni, konieczność dużych nakładów finansowych, związanych z kupowaniem jedynie produktów "ciepłoodpornych" oraz z żywieniem się weekendami na mieście.

Brak możliwości podłączenia sobie w pokoju np. grilla elektrycznego.

Wielokrotne dopominania się dały jeden efekt - zmierzła kobieta z baru/recepcji, która generalnie nie lubi Polaków, zrobiła się jeszcze bardziej opryskliwa.

Praca okazała się być 7 km od hotelu, a, ze względu na ciężkie warunki na hali, człowiek nie ma siły dreptać tyle dwa razy dziennie z buta. Efekt: majątek na autobusy.

3. Obiecanki: świetne warunki na hali, "tunele powietrzne" i przewiewy, medycy zakładowi na każdej zmianie. Firma funduje obiad do 24 koron na stołówce zakładowej, jeśli weźmie się coś droższego, to reszta jest ściągana z wypłaty. Jeśli ktoś nie chce szamać żarcia z bemarów, może sobie za własne pieniądze kupić gotowce z automatu. Szafek JESZCZE nie ma, ale juuuuuż jadą, no dosłownie zaraz będą na rampie rozładowczej (na halę jest zakaz wchodzenia z plecakami).

Rzeczywistość: potworne temperatury rzędu +30, dodatkowo słońce skwarzy przez dach i grzeją maszyny.

Ubranie robocze to rękawice, koszulka, grube i sztywne spodnie robocze i para narzędzi tortur, czyli buty bezpieczeństwa - skóra z nosorożca, brak JAKICHKOLWIEK wywietrzników, każdy but waży dobre 0,5kg, języki są twarde jak metal i tak wyprofilowane, że rozcinają stopę, a całość nie ma żadnej, absolutnie żadnej amortyzacji (stoi się po prostu na plastikowej podeszwie, obciągniętej kawałeczkiem materiału). Po ośmiu godzinach stania nogi są spuchnięte do dwukrotności normalnego rozmiaru, obite do granic wytrzymałości kości pięt bolą tak, że chce się wyć i ma się zaczątki grzybicy z przepocenia stóp.

Ja dodatkowo dostałam buty dwa rozmiary za duże i palce nawet mi nie wchodziły pod płytkę bezpieczeństwa, więc gdyby coś mi spadło na szkity, to palce i tak w drzazgi. Ale nosić trzeba, bo BHP.

Wentylacja, "tunele powietrzne", przewiewy - ktokolwiek widział, ktokolwiek wie? Chyba istnieją jedynie w wyobraźni sfochanych panienek z agencji, tak samo jak pralka, lodówka i tłumy ludzi mówiących po polsku. Powietrze na hali można kroić i wynosić blokami.

Medyka widziałam RAZ. Kiedy na hali jedna z nowych pracownic zemdlała (zdarzają się omdlenia z duchoty i gorąca), pierwszej pomocy udzielali jej szeregowi pracownicy. Karetka odwiozła ją pod kroplówką na SOR.

Obiady za 24 korony - równie mityczne, co wentylacja na hali. Najtańszy bemarowiec kosztuje 70 koron. Pracownicy będący bezpośrednio pod firmą (nie z agencji) mają dwukrotnie wyższe dopłaty do obiadów. Jedzenie z automatu - za tacuszkę jakiegoś niezidentyfikowanego paskudztwa trzeba zapłacić sto koron (!!!), czyli równowartość jednodaniowego obiadu w knajpie.

Stołówka działa wyłącznie do 14:30, czyli zjeść zdoła pierwsza zmiana, druga musi przyjść wcześniej, żeby się załapać na resztkę jedzenia, a nocka niech buli na tacki z automatu.

Szafek jak nie było, tak nie ma, ani tych w szatniach, ani "skrzynek" na hali na jedzenie, kubki itp.

4. Obiecanki: nie ma problemu z chorowaniem, po prostu zgłosić się wcześniej i chorować w spokoju.

Rzeczywistość: grypa żołądkowo-jelitowa zbiera żniwo na hali. Przechodzi się ją naprawdę ciężko, ja wymiotowałam non-stop przez trzy dni, aż zaczęłam zwracać żółć z krwią. Skończyło się na pogotowiu.

Firma nagle potrafi się skontaktować z pracownikiem, ciągłe wydzwanianie, SMS-y, naloty na kwaterę w hotelu (!), jak śmiem być chora. Teksty typu: ”pewnie po prostu nie chce się iść do roboty".

5. Ogólne podejście biura - sfochane panienki są święcie oburzone, że ktoś raczy im przeszkadzać w przeglądaniu fejsika i słuchaniu głośno muzyki (w biurze, w godzinach pracy).

Przy jakichkolwiek próbach wyegzekwowania tego, co się należy, robią coś takiego: noga na nogę, splecione dłonie, wydęte usteczka, nos zadarty tak, że prawie potylicę widać oraz tonacja głosu i miny typu: "jesteś gównem na moim bucie, potraktuję cię jak śmiecia, żebyś poczuł, że jesteś tylko biednym cebulaczkiem, a ja jestem TAK BARDZO PONAD TOBĄ".

Wrzeszczenie na ludzi, że nie rozumieją wywodów po czesku. Podejście do pracy - gubią papiery, często w ogóle zapominają dać część dokumentów, mówią, że będą powiadamiać o czymś SMS-em/dzwoniąc, a telefon milczy jak zaklęty (po czym pracownik dostaje zjeby, czemu się nie stawił).

Ustawiają spotkania w biurze tak, że trzeba się albo zwolnić z pracy i dylać przez całe miasto, albo po nocce czekać ładnych kilka godzin.

Biuro potrafi wyłączyć zdalnie karty dostępu w środku zmiany, nie powiadomić o tym w ogóle pracownika ani fabryki (!!!) i jeszcze się wymądrzać, że przecież nie powinno pracownika w takim razie być na hali (karty dostępu robią takie cyrki, że wpuszczą na halę, ale już stołówka i wyjścia nie działają).

Po ponownej aktywacji karty, nie działa ona na stołówce, więc pracownik mieszkający w Motoreście traci jedyny ciepły posiłek dnia.

Na początku w ogóle brak jakiegokolwiek przeszkolenia z używania kart (to ważne, bo stołówka ma bardzo nietypowy system używania tego diabelstwa), po prostu plastik do ręki i won na halę.

Dodatkowo wygląda na to, że agencja usuwa niewygodne opinie z Internetu, ponieważ kiedy my szukaliśmy, były same peany na cześć.

Obecnie przeszukałam kilka stron i ludzie bardzo się skarżą, są m.in. przewały z wypłatami (kwoty mniejsze niż ustalone, próby wciśnięcia "wstecznych" umów z mniejszymi stawkami). Wielu ludzi rezygnuje.

Ja miałam to szczęście, że, harując w fabryce, w międzyczasie szukałam pracy biurowej, która wykorzystywałaby moje atuty językowe, więc harówa pod butem C**** Jobs nie była moim "być albo nie być". Nie każdy jednak ma taką możliwość, dlatego przestrzegam jeszcze raz: zastanówcie się trzykrotnie, zanim przestąpicie próg tego pomarańczowego burdelu.

Przepraszam za długość i lekką chaotyczność, mam jednak nadzieję, że ta historia uchroni kogoś przed wdepnięciem w bagno.

Ciężka praca ciężką pracą (wiadomo, idąc do fabryki trzeba być na to przygotowanym), ale chamstwo, krętactwo i kłamstwa w żywe oczy to zupełnie inna sprawa - nie dajmy się tak traktować.

PS. Nie dajcie się nabrać na bajeczki "płacimy Polakom więcej niż Czechom, aż 18 000 koron na miesiąc!".

Przeglądając oferty, nie znalazłam jeszcze ani jednej pracy na produkcji za mniej niż 18 000, ba, są nawet oferty po 20 000. Za głupią pracę w Lidlu wyciąga się na start 19 000.

Agencja po prostu wykorzystuje ludzi, którzy nie znają rynku pracy w Czechach i z tego powodu myślą, że złapali Boga za nogi.

agencja rekrutacyjna praca Czechy

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 226 (264)

1