Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#13850

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia o tym, że niektórzy nie powinni brać się za niektóre zawody - w tym przypadku za ratowanie życia zwierzętom.

Mój poprzedni kot miał dość poważny wypadek. Podczas skoku niefortunnie spadł na wystające z bramy ostre wykończenia i rozpruł sobie brzuch w kilku miejscach. Rzecz się stała w nocy z soboty na niedzielę, a kota niestety znalazłem w niedzielę rano, strasznie wycieńczonego - niestety nie zawsze się wszystko upilnuje. Chciał nie chciał kot był w opłakanym stanie, a zwierzęcia szkoda, więc niewiele myśląc wsiadłem w samochód i udałem się z nim do weterynarza. Niestety w niedzielę z samego rana nie przyjmował weterynarz, do którego zawsze chodzę, więc została mi tylko owiana złą sławą mini-klinika weterynaryjna. Nie wiedziałem dlaczego wszyscy odradzają zabierania zwierząt właśnie tam, ale po tych zdarzeniach się dowiedziałem.

Pani weterynarz obejrzała obrażenia, sprawdziła stan kota i stwierdziła, że zwierzę da się odratować. Kocur jest młody i silny, więc w ciągu dwóch tygodni powinien dojść do siebie, wystarczy zaszyć rany, bo nie są mimo wszystko zbyt rozległe (doszły tylko do mięśni, nie przebijając ich), do tego antybiotyki i kot będzie zdrów. Ulżyło mi, zostawiłem kota w dobrych - a przynajmniej wtedy miałem taką nadzieję - rękach i pojechałem do domu czekając na telefon kiedy będzie już po wszystkim.

Po jakichś dwóch godzinach dostałem telefon, że operacja skończona, kot już wybudzony z narkozy, można go odebrać. Trochę się zdziwiłem, że tak szybko i to łącznie z wybudzeniem go, no ale nie jestem weterynarzem, nie znam się, więc pewnie nie liczy się tak czasu jak w przypadku ludzi. Pojechałem, dostałem instrukcje co mam robić, kiedy na kontrolę, jak się kot teraz może zachowywać etc. Zabrałem go i szczęśliwy pojechałem do domu. Zostałem poinformowany, że kot przez najbliższe dwa dni może nie chcieć nic jeść ani pić, bo jest w szoku i go wszystko boli, ale potem powinien zacząć.

Gdy minął czwarty dzień jego nie jedzenia i nie picia trochę się zestresowałem. Próbowałem go chociaż poić strzykawką, ale za nic w świecie nie chciał pić. Do tego zaczął wydzielać bardzo przykry zapach, strasznie intensywny i mdły. Pojechałem więc dzień przed kontrolą bo byłem zaniepokojony. Pani weterynarz pomyślała chwilę i stwierdziła, że może obrażenia są jednak bolesne, to ona mu po prostu wstrzyknie wodę pod skórę, żeby organizm się nie odwodnił, a zapach to raczej normalny, bo jeszcze się rana nie zagoiła, więc ona może wydzielać taki zapach - w końcu to wnętrze zwierzaka. Uspokoiło mnie to, w końcu po części było logiczne, a nie będę się kłócił z osobą, która wykonuje ten zawód od paru lat. Kot dostał wodę, kolejną porcję antybiotyków i miał zacząć funkcjonować w ciągu dwóch dni. Niestety nie zaczął. Ciągle nie chciał jeść ani pić, a zapach stał się bardziej intensywny, wyczuwalny był już z odległości półtora metra. Bardzo mnie to niepokoiło jak i ogólny stan kota, który tylko siedział w miejscu i od czasu do czasu przeszedł ze dwa metry.

W którymś momencie, kiedy kot wybrał się na swoją dwumetrową przechadzkę, zobaczyłem, że coś mu zwisa w okolicach brzucha. Wziąłem go na ręce, żeby obejrzeć i ku mojemu przerażeniu zobaczyłem, że jeden szew puścił. Gonitwa do samochodu i wizyta u lekarza - tym razem u "mojego", bo akurat przyjmował i był bliżej. Wyjaśniłem całą historię, weterynarz w spokoju wysłuchał, po czym zaczął się krzątać po szafkach przygotowując jakiś zastrzyk. "No dobrze - powiedział - to ja go teraz otworzę, wyczyszczę i dam znać jak skończę". Zdziwiłem się strasznie, bo jak to, bez oglądania kota, nawet go nie wyjął jeszcze z koszyka transportowego. Wyraziłem to zwątpienie, a odpowiedź weterynarza mnie zwaliła z nóg. "Czuje pan ten zapach? Kot ma zakażenie i to po intensywności zapachu już od kilku dni, na pewno część tkanek już obumarła". Szczęka mi opadła - że ja nie wiedziałem co ten zapach oznacza, mimo, że mnie niepokoił, to jedno i to całkiem zrozumiałe, skoro nigdy nie miałem z tym do czynienia, ale, że pani weterynarz go nie rozpoznała, to już karygodne. No ale ok, zostawiłem kota, tym razem wiedziałem, że w dobrych rękach. Odebrałem go dopiero na drugi dzień. Weterynarz powiedział, że musiał usunąć sporo tkanek, a kot był chyba zaszyty po prostu, bez żadnego przeczyszczenia (a spędził noc na brudnej podłodze, szurając podziurawionym brzuchem o nią!), poza tym zebrała się masa ropy, ponieważ nie było żadnego drenu, a przy takich obrażeniach to było więcej niż pewne, że się będzie zbierała, poza tym antybiotyki, które dostał były jednymi z najsłabszych. Teraz zostały przepisane najmocniejsze, kot miał dren wystający z rany, do tego został ubrany w specjalny kożuszek pooperacyjny, żeby rany nie dotykały brudnych rzeczy i sam sobie przypadkiem nie rozerwał szwów. Po powrocie do domu szok - kot od razu zaczął pić wodę i trochę zjadł, a na drugi dzień już podejmował próby skoków! Zupełnie inny kot!

Niestety interwencja weterynarza, którego można tak nazwać przyszła za późno. Infekcja, która się wdała nie chciała za nic puścić. Po paru dniach zakażenie się wdało ponownie, antybiotyki nie pomogły a organizm kota wycieńczony pierwszym tygodniem nie był w stanie walczyć dalej. Zwierzę trzeba było uśpić, bo męczyłoby się tak, aż wreszcie samo w męczarniach by umarło. Gdyby pierwszy zabieg został wykonany porządnie, tak jak powinien być wykonany, kot by żył do dzisiaj i nie musiał się tak strasznie męczyć w ostatnich dniach swojego życia. Niektórzy nie powinni się brać za niektóre zawody, nazwać tą panią weterynarz piekielną to praktycznie jak trafienie w sedno - odnosi się to do niej zarówno w przenośni jak i dosłownie...

"klinika" weterynaryjna

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 650 (714)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…