Na moim osiedlu mieszkańcy parterów mają pod balkonami ogródki. Niektórzy urządzili je naprawdę pięknie, aż przyjemnie wyjść na balkon i popatrzeć. Ale ogródki te bywają również kością niezgody - mieszkańcy wyższych pięter zazdroszczą, też by tak chcieli, starają się więc uprzykrzyć życie sąsiadom z parteru.
W mojej klatce, ale w sąsiednim pionie, w mieszkaniu na parterze często zmieniają się lokatorzy. Różni byli, ale większość z nas nie miała z nimi żadnych scysji. Do czasu.
Pewnego dnia do tegoż właśnie mieszkania wprowadziła się znana dziennikarka z telewizji. Sąsiedzi chwalili, że miła, ja zamieniłam z nią zaledwie parę razy „dzień dobry”, rozmawiałam raz, rzeczywiście wydawała się miła. Opowieść o jej ciężkim życiu w naszym bloku znam głównie od sąsiadów, którzy byli z nią najbardziej zaprzyjaźnieni, część historii opowiedziała mi sama.
Otóż, ponieważ było właśnie piękne lato, zapragnęła wykorzystać posiadany ogródek i gdy tylko odwiedzali ją znajomi, urządzała kameralne garden party. Wszystko spokojnie, kulturalnie, bez głośnej muzyki i hałasów, pewnie, że coś tam było słychać na wyższych piętrach, ale często w mieszkaniach lokatorzy zachowują się głośniej.
Te przyjęcia bardzo się nie spodobały pani z drugiego piętra i postanowiła położyć im kres. W iście piekielny sposób. Otóż ni z tego ni z owego bogu ducha winnym ludziom zaczynała się sypać na głowy ziemia spod kwiatków, lać woda, spadać rozmaite śmieci. Oczywiście nie obyło się bez interwencji policji i straży miejskiej - nic babie nie udowodniono, nikt jej za rękę nie złapał.
Ale kiedyś miała pecha. Jeden z gości dziennikarki spóźnił się i szedł z parkingu akurat w chwili, kiedy z drugiego piętra zaczął się „ostrzał” - tym razem nadgniłymi jabłkami. Oczywiście zrobił zdjęcia. Dowód był, baba zapłaciła mandat za śmiecenie - podobno całkiem spory. Nie wiem, czy dziennikarka pozwała ją prywatnie, bo wkrótce wyprowadziła się, a piekielnej baby pytać przecież nie będę. Mam tylko nadzieję, że to nie ona wykurzyła dziennikarkę, ale po prostu ta znalazła sobie coś lepszego, albo może w ogóle wyniosła się na swoje.
W mojej klatce, ale w sąsiednim pionie, w mieszkaniu na parterze często zmieniają się lokatorzy. Różni byli, ale większość z nas nie miała z nimi żadnych scysji. Do czasu.
Pewnego dnia do tegoż właśnie mieszkania wprowadziła się znana dziennikarka z telewizji. Sąsiedzi chwalili, że miła, ja zamieniłam z nią zaledwie parę razy „dzień dobry”, rozmawiałam raz, rzeczywiście wydawała się miła. Opowieść o jej ciężkim życiu w naszym bloku znam głównie od sąsiadów, którzy byli z nią najbardziej zaprzyjaźnieni, część historii opowiedziała mi sama.
Otóż, ponieważ było właśnie piękne lato, zapragnęła wykorzystać posiadany ogródek i gdy tylko odwiedzali ją znajomi, urządzała kameralne garden party. Wszystko spokojnie, kulturalnie, bez głośnej muzyki i hałasów, pewnie, że coś tam było słychać na wyższych piętrach, ale często w mieszkaniach lokatorzy zachowują się głośniej.
Te przyjęcia bardzo się nie spodobały pani z drugiego piętra i postanowiła położyć im kres. W iście piekielny sposób. Otóż ni z tego ni z owego bogu ducha winnym ludziom zaczynała się sypać na głowy ziemia spod kwiatków, lać woda, spadać rozmaite śmieci. Oczywiście nie obyło się bez interwencji policji i straży miejskiej - nic babie nie udowodniono, nikt jej za rękę nie złapał.
Ale kiedyś miała pecha. Jeden z gości dziennikarki spóźnił się i szedł z parkingu akurat w chwili, kiedy z drugiego piętra zaczął się „ostrzał” - tym razem nadgniłymi jabłkami. Oczywiście zrobił zdjęcia. Dowód był, baba zapłaciła mandat za śmiecenie - podobno całkiem spory. Nie wiem, czy dziennikarka pozwała ją prywatnie, bo wkrótce wyprowadziła się, a piekielnej baby pytać przecież nie będę. Mam tylko nadzieję, że to nie ona wykurzyła dziennikarkę, ale po prostu ta znalazła sobie coś lepszego, albo może w ogóle wyniosła się na swoje.
Ocena:
422
(470)
Komentarze