Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#20339

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Za górami, za lasami, a dokładniej 3 lata temu w Korbielowie postanowiłam się wraz z lubym ponapawać się białym szaleństwem. I udało się, aczkolwiek nie w tej odmianie o jaką mi chodziło - zamiast śniegu miałam przyjemność obcowania z NFZ.

Do rzeczy: ja - deska, mój facet-narty. Zaraz po świętach, koniec grudnia, śniegu nie za dużo, za to lodu - a owszem. Ale da się jeździć, nie ma tego co się lubi, to się korzysta z tego co jest. Drugi zjazd i mój chłopak zaliczył porządną, lodową glebę efektem której była zmiana położenia jego barku. Decyzja: GOPR.

Akt pierwszy: dzwonię. Z komórki, w Korbielowie, połączyło mnie z alarmowym GOPRu najpierw w Rabce, potem chyba w Zawoi, a potem jeszcze gdzieś, zanim dotarłam do właściwej stacji.
Ok, mówię o co chodzi, widzę po chłopaku, że nie jest dobrze, a raczej nie ma obniżonego progu odporności na ból. Pan już jedzie. Luby zielono-fioletowy, ledwo siedzi/leży na ławce, nic nie mówi. Ok, jest Pan Goprowiec (PG).

Okazało się, że nic przeciwbólowego dać nie może (ok, rozumiem), usztywnił ramię folią spożywczą na kawałku tektury z napisem GOPR. PG był sam. Na nartach. Pytam o skuter GOPRu - nie mają, nosze na płozach - też nie. Ale PG mówi, że "może nam załatwić ZA DARMO zjazd kolejką krzesełkowa na dół... Super, swoją drogą ciekawe co by było gdyby był tam orczyk, a nie krzesło? No nic, PG z moim, ja sama z deską, nartami i kijkami (to akurat wyglądało nieco komicznie).

Akt drugi: Luby wygląda gorzej niż źle, zwija się i zaciska zęby. Do szpitala. Karetka? PG mówi, ze może wezwać, ale będą z 2-3 godziny. Super po raz drugi. My we dwójkę, ja nie miałam prawa jazdy jeszcze. PG okazał się natomiast pod tym względem nie piekielnym, lecz wspaniałym, zszedł ze mną do auta (około 1 km) w swoich butach narciarskich, wsiadł, założył buty mojego faceta i podwiózł auto pod sam wyciąg. Chwała mu za to!

Akt trzeci: jedziemy autem do szpitala. Prowadzi (a jakże!) mój luby, jedną ręką i coraz bledszy, ale wyjścia nie ma. Pije wodę mineralną. Dojechaliśmy po 50 min. Izba przyjęć, czy tam SOR (nie wiem, nie odróżniam). Kolejka na jakieś 10 osób, prawie wszyscy owinięci cudowną folią z napisami GOPR - złamane nogi, ręce, itp. Czekać i się nie wychylać Pani Pielęgniarka (PP) każe. Ok.
Wpada babka z rozciętą głową. PP każe jej tez czekać. Babce leje się krew po twarzy, prowizoryczny opatrunek jaki trzyma przy czole, cały czerwony. Puka do pokoju pielęgniarek, PP daje jej wacik 2x2 cm i mówi, żeby nie była taka nerwowa.

Akt czwarty: po 1,5 godzinie czekania wchodzi mój, a w zasadzie wpełza. Wychodzi za 5 min ze skierowaniem na rentgen i idziemy w kierunku drzwi, które pokazała PP (i zniknęli tam wszyscy połamani z kolejki przed nami). Za drzwiami korytarz, następne drzwi - na zewnątrz. Budynek z rentgenem jakieś 50 m dalej. Idziemy. Po drodze mijamy tych wszystkich połamanych, chodzą na zewnątrz w obie strony, wózek inwalidzki jeden - na nim chłopiec może 8 lat z nogą w folii GOPR, reszta złamanych nóg kuca/skacze/pełźnie podpartych przez znajomych lub rodzinę, ewentualnie, jak ktoś wylądował tu sam, to na ramionach tych, co są ofoliowani GOPRem tylko na ręce. Paranoja:)

Akt piąty: w kolejce do rentgena czekamy tylko 40 min, bo nas Pan Pielęgniarz wziął jakoś szybciej, widząc, że mój facet zaraz padnie. Przed pokojem rentgenowskim z 30 osób. 2 krzesła. Około 8 złamanych nóg, których właściciele trzymają się na tych, co ich podpierali w drodze między budynkami. Ale nic to, paranoja trwa...

Akt szósty: Ok, jest decyzja, bark wybity, nastawiamy. Pełna narkoza. My zdziwienie, no ale jak trzeba to trzeba. Zabieg zrobili, luby od razu zrobił się jakiś taki bardziej żywotny (z powodu zelżenia bólu, nie z powodu narkozy). Ok, po zabiegu, PP mówi- w gips! My, że nie, PP, że trzeba, my że nie, że przecież można inaczej, że bandaż, że kupimy potem taki "usztywniacz" na bark i będzie w nim chodził. PP, że no dobrze, na wasze życzenie, ale oni nie mają bandaży. Ja w szoku, w sumie po co w szpitalu bandaże, nie?

Akt siódmy- końcowy:
PP: - to Pani pójdzie, kupi ten bandaż, jak chcecie takie usztywnienie.
Ja: - Ok, a gdzie?
PP: (myśli, wyciąga kartkę i zaczyna coś na niej rysować) Pani pójdzie w bramy głównej w lewo do świateł, potem w prawo z 300 m, potem w lewo do ronda, na rondzie prosto, za bankiem w prawo i za jakieś 500 m będzie apteka całodobowa.
Ja: - ....?
Ale co miałam zrobić, polazłam... Pół godziny marszu o północy w obcym mieście przy -20′C to w sumie normalne, żeby zdobyć bandaż dla pacjenta szpitala...
Wróciłam, usztywnienie założone, ale mojego jeszcze boli.
Ja: - A czy lekarz może dać coś przeciwbólowego?
PP: - Nie mamy nic.
Ja: - A jakąś receptę na coś mocniejszego typu jakiś ketonal czy coś?
PP: - Ibuprom mu pani kupi...

P.S.: przyjechał po nas mój tata, bo to około 1,5 godziny jazdy od nas, ja nie pojadę a mój po narkozie tym bardziej. Tata jak podjechał pod ten szpital, zabrał nas i wyjeżdżając, zanim zdążyłam cokolwiek mu opowiedzieć, westchnął:
- Nie lubię tego szpitala, 20 lat temu mnie tu źle złożyli, a podobno do teraz nic się tu nie zmieniło...

Szpital w pewnym górskim mieście

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 576 (630)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…