Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#22627

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Z nieznanej mi dotąd przyczyny po skończeniu gimnazjum zdecydowałam się na kontynuowanie edukacji w murach Najlepszej-Szkoły-W-Całym-Województwie. Wiele wcześniej dobrego i złego słyszałam o tym liceum, między innymi wiedziałam, że matematyki uczy kobieta, która dziecięciem będąc w piaskownicy bawiła się z mastodontami. Miałam nadzieję, że do niej nie trafię - trafiłam.
Człowiek-skamielina, fatalny pedagog, eksterminator niegodnych. Nikt nie był godzien... Imię jej było Bogumiła - teraz zastanawiam się, o jakiego boga mogło chodzić, bo do głowy przychodzi mi tylko jakiś pokraczny bożek chaosu, smutku i zniszczenia.

Dawano jej tylko klasy humanistyczne, bo wiedzy nie przekazywała żadnej, nie mogłaby więc uczyć tych, którzy muszą umieć z matematyki cokolwiek (było to przed obowiązkową maturą). Gimnazjum skończyłam z oceną celującą z tego przedmiotu - nigdy nie przeszłoby mi przez myśl, że mogę mieć z nim jakiś problem. Otóż - nie miałam! Mój problem dotyczył nie matematyki, a matematyczki. Nie, kolejny błąd - to ona miała problem ze mną.

Można było się narazić bądź nie narazić. Narażenie się kończyło się absolutnym wykluczeniem z kręgu ludzkich istot i traktowaniem jak zwierzę. Nienarażenie się nie wykluczało natomiast niczego... Ja się naraziłam. Moja wina. Powiedziałam w czasie lekcji, że w ciągu jednego tygodnia możemy mieć tylko 3 sprawdziany, a piąty to już nieco zbyt wiele... Okazałam brak respektu. Zasługiwałam na traktowanie mnie jak karalucha. Albo kałużę. Kałużę z moczu. Moczu karalucha.

Daruję sobie makabryczne szczegóły mojego szkolnego życia w klasie pierwszej. W połowie drugiego semestru do sali matematycznej byłam wciągana przez koleżanki, ale pod jego koniec nie istniała już taka siła, która by mnie tam wepchnęła, więc podczas lekcji z Bogumiłą siedziałam u Dyrektora, rycząc mu w rękaw. Moja mama wykupiła pakiet darmowych minut do mojej wychowawczyni, bo dzwoniły do siebie po parę razy dziennie - obmyślały, jak unieszkodliwić cholerę czekoladkami ze strychniną. Na korepetycjach przerobiłam materiał obejmujący zakres rozszerzony z liceum i pierwsze dwa semestry matematyki stosowanej (jak już wspomniałam, z matmy byłam niezła zawsze - to nie miało najmniejszego znaczenia).

Ostatnie dwa tygodnie roku szkolnego nie mogły już zmienić niczego, więc po prostu wyjechałam gdzieś w Polskę, żeby nie myśleć o matmie. Po zakończeniu telefonicznie dowiedziałam się, że postawiono mi ocenę dopuszczającą. Interwencje dyrekcji, nauczycieli i mojej mamy widocznie COŚ jednak dały! Nie mogłam uwierzyć w moje szczęście!


Pierwszy dzień szkoły po wakacjach był z początku sielankowy - wiecie, jak jest. Brak nowego materiału, luźne pogaduchy. Minęła biologia, na której zgłosiłam się na olimpiadę, polski, na którym wychowawczyni ucieszyła się, że mnie widzi, WOS, który zapowiadał się interesująco... Czwarta była matematyka.
Jak brzmiało pierwsze zdanie, które na niej usłyszeliśmy?
"DZIEŃŃŃDOBRY MAM NADZIEJĘ ŻE MIELIŚCIE UDANE WAKACJE ZAPRASZAM SZARRI IKSIŃSKĄ DO TABLICY ZOBACZYMY CZY UDAŁO JEJ SIĘ C_O_K_O_L_W_I_E_K ZAPAMIĘTAĆ".

Na piątą lekcję już nie poszłam. Następny raz w tej szkole pojawiłam się jakieś trzy miesiące później, żeby zabrać świadectwo z gimnazjum i oddać legitymację.

liceum

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (245)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…