Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

szarri

Zamieszcza historie od: 16 grudnia 2010 - 23:29
Ostatnio: 4 listopada 2014 - 20:15
  • Historii na głównej: 9 z 14
  • Punktów za historie: 6466
  • Komentarzy: 438
  • Punktów za komentarze: 2004
 

#62797

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Moja koleżanka z pracy jest właśnie w szpitalu. Na tydzień. Dlaczego? Jakiś czas temu miała poważną kontuzję kolana, które - mimo zastosowanego leczenia, rehabilitacji, ćwiczeń i upływu czasu - nie wróciło do "normy". Prowadzący ją ortopeda zaordynował zastrzyk - nie wnikałam w szczegóły, być może jakiś lekarz podpowie co to było. Koszt: 2000zł.

Dużo? Dużo. Zastrzyk jest jednak refundowany przy leczeniu szpitalnym trwającym co najmniej 7 dni. Pan doktor oświadczył to koleżance z szyderczym uśmieszkiem: "no, może pani go dostać za darmo, ale kto pani da zwolnienie w pracy na tydzień...". Tak się składa, że u nas może dostać bez żadnego "ale" i pół roku "wychodnego", jeśli będzie miała dostęp do Internetu ;) Zresztą L4 to L4 i nawet gdyby była niezbędna, zdrowie jest najważniejsze.

W każdym razie tak sobie myślę... Ile kosztuje doba szpitalna na ortopedii? 350zł? 400zł? Liczmy 2500zł. Koleżanka ma więc tydzień wyjęty z życia, bo spędza tydzień w szpitalu bez żadnego uzasadnienia, a NFZ ponosi koszt zastrzyku ORAZ łóżka szpitalnego, zajętego przez 7 dób. Gdzie sens? Gdzie logika?

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 409 (515)

#43889

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W zeszłym tygodniu na klatce w bloku mojej babci zawisło ogłoszenie typu "w dniu tym o tamtej godzinie roznoszony będzie opłatek". Wiadomo, niby opłatek za darmo, ale sypnąć drobnymi trzeba, więc w wyznaczonym terminie babcia przygotowała sobie jakieś moniaki i oczekiwała na kościelnego - od lat jeden i ten sam facet zajmuje się opłatkiem, zapowiada chodzenie czarnego po kolędzie, itd.

W końcu - pukanie. Dwóch łebków w wieku wczesnogimnazjalnym, jeden dzierży koszyk z opłatkami, drugi z drobnymi, ładnie ubrani - znaczy: ministranci. Babcia opłatek wzięła, zapłaciła haracz, pożegnała się i wróciła do swoich zajęć.

Dwadzieścia minut później - znowu pukanie. Babcia otwiera, a za drzwiami kościelny...

Cóż, rośnie nowe pokolenie biznesmenów. W końcu lepiej tak niż kantory obrabiać ;)

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 715 (829)

#41904

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jakiś rok temu w okropny, jesienny wieczór wracałam autobusem z uczelni. Byłam absolutnie wykończona i przeziębiona, więc czułam się jak porządnie rozmemłana przez zaślinionego mopsa. Dodatkowo lodówka świeciła pustkami, musiałam więc wysiąść przystanek wcześniej i pójść do marketu (jedyny otwarty o tej porze sklep w okolicy), w autobusie usiadłam więc na wolnym miejscu, aby chociaż chwilę odpocząć.

Jakieś dwa przystanki później wsiadła parę lat starsza ode mnie kobieta, która poprosiła mnie o ustąpienie jej miejsca - wczesna ciąża, źle się czuje i nie wie, jak dotrze do domu, bo zaraz zemdleje - wszystko słabym i smutnym głosikiem. Przygarbiona taka, widać, że cierpi... Jasne, absolutnie i nie ma sprawy - mogła poprosić kogoś innego, bo wokół sami studenci, a ja z całą pewnością byłam zielonkawa, ale oczywiście i proszę bardzo - uprzejmie zwlokłam się z siedzenia. Tak, z asertywnością u mnie kiepsko, mogłam jej powiedzieć, by poprosiła kogoś innego, ale trudno...

Trzy minuty później dotychczas udręczona życiem i ledwie żywa kobieta dokonała przepoczwarzenia i zaczęła szczebiotać przez telefon głosem, którego nie powstydziłby się dziennikarz radiowy.
Trzydzieści minut później spotkałam ją przy wyjściu z marketu - w jednej ręce papieros, w drugiej siata pełna zakupów, żwawa i dziarska.

Chyba zacznę okresowo bywać w ciąży. A może to uzdrawiająca moc MPK i Kauflandu?

autobus

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 702 (778)

#40225

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Nie wiem, czy jest to odpowiednie miejsce na takie wynurzenia, ale ostatnio poczułam się jak tania, słowiańska siła robocza i muszę się tym z kimś podzielić, bo jestem sfrustrowana jak jasna cholera. Nie będzie śmiesznie, raczej smutno.

Swego czasu założyłam konto w pewnym międzynarodowym serwisie z siedzibą w Hamburgu, pośredniczącym w pisaniu tekstów SEO. To znaczy: klient daje wytyczne dotyczące konkretnego precla, takie jak słowa kluczowe i ich ilość, długość tekstu, oczywiście temat i tytuł również. Serwis wrzuca je do ogólnej puli, gdzie każdy z autorów zarejestrowanych na stronie może je sobie zarezerwować i napisać (kto pierwszy, ten lepszy). Brzmi bardzo fajnie, prawda? Stawki takie sobie, a praca upierdliwa, z drugiej strony - i tak chyba lepiej niż na ulotkach, a pisać można o dowolnej porze z herbatą w ręku... Tyle z teorii.

Przejrzałam sobie stawki dla różnych krajów. Dla piszących po polsku jest to 2,40€ za 400 słów. Niemcy, Francuzi, Hiszpanie za taki sam tekst dostają 5,60€. To przy tekstach "dla plebsu" - bywa, że klient zażyczy sobie tekst z kategorii "złotej", czyli dla elity - tych autorów, którzy mają odpowiednią ocenę za dotychczas napisane precle. Za taki tekst dostajemy AŻ 4,80€. Niemcy (Francuzi, Hiszpanie) - 16€.

Niby nic - Polska biedna, na pewno mniej ściągają od klientów, żeby się tak akurat przeliczało 1zł=1€. Prawda?
NIE. Założyłam fikcyjne konto jako klient, aby sprawdzić wysokość stawek dla zleceniodawców - ot, z ciekawości. Polacy płacą za słowo dokładnie tyle co wszyscy pozostali. Serwis na standardowym tekście w języku angielskim, francuskim, hiszpańskim czy niemieckim zarabia 2€; na takim samym tekście po polsku przycina 5,20€. Mała różnica? Policzcie przy tych "złotych" zleceniach, gdzie oczywiście stawka dla serwisu również jest proporcjonalnie większa...

Nie wiem, jak to skomentować i przeżywam to - może niepotrzebnie - od kilku dni. Czuję się jak tani wyrobnik, który rzuci się na ochłapy, a Zachodni Pan i Władca tylko na tym skorzysta. O dziwo, chyba wszyscy "autorzy" czują się podobnie, bo od tygodni wisi tam kilkaset tekstów, których nikt nie chce nawet ruszyć, chociaż zarejestrowanych autorów piszących po polsku jest kilkuset (jeśli nie więcej). Czyżbyśmy poszli po rozum do głowy?

P.S. - dopiszę ze względu na komentarze. Oczywiście, że Polak może pisać po francusku lub angielsku, wówczas zarobi tyle co inni (o ile przejdzie przez rekrutację). Jaką to robi różnicę tak naprawdę? Za tekst po polsku klient płaci TYLE SAMO co za tekst po francusku. Osoba pisząca tekst po polsku dostaje UŁAMEK tego, co osoba pisząca po francusku. Niech będzie, że wszyscy Polacy biegle władają hiszpańskim, a po polsku piszą Czeczeńcy i Włosi - nadal nie wydaje Wam się to dziwne...?

Independent Publishing

Skomentuj (27) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 527 (645)

#24913

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Któregoś razu poszłam odwiedzić [Z]najomego, który jakiś czas wcześniej szczęśliwie się rozmnożył. Nie, żeby mnie zachwycały cudze dzieci, ale przy okazji pobytu w mieście rodzinnym wpadłam z wizytą.
Zapowiedzianą.
Pogadaliśmy, kawka-herbatka, znajomy chce mi pokazać resztę niedawno wynajętego mieszkania, w którym wcześniej nie byłam. Ot, tu łazienka, tu kuchenka... Na końcu pokój Małej.

Po wejściu zostałam powalona - aromatem i widokiem... kilkunastu zużytych jednorazowych pieluszek walających się przy łóżeczku i przewijaku. I słowa:
[Z] Sorki, że trochę zalatuje, ale to tak wiesz, raz na parę dni się sprząta...

Naturalną koleją rzeczy było rozluźnienie kontaktów. Jakoś nie tęsknię.
Warunki do rozwoju dziecka - powalające jak woń świeżej kupy o poranku.

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 598 (656)

#24735

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój tata to jest taki trochę zakręcony człowiek.
Parę lat temu robił sobie właśnie kawę, kiedy zauważył, że skończyło się mleko. Kawa bez mleka jest niepijalna, chcąc nie chcąc musiał więc skoczyć na dół do sklepu po nowy karton.

Jakoś dziwnie mu się szło, ale początkowo nie skojarzył...


...że poszedł po mleko do kawy z kawą...


...dopiero jak dał ekspedientce kubek do potrzymania, kiedy płacił.
Wolę nie wiedzieć, co sobie pomyślała ekspedientka.

Skomentuj (31) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 862 (970)
zarchiwizowany

#24731

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Było to pewnej słonecznej niedzieli. Zjeżdżając "na butach" ze ślizgawki złamałam rękę. Było to jeszcze ubiegłe tysiąclecie, więc czasy zamierzchłe, a ja byłam młoda i można mi wybaczyć moją głupotę...
Największym pechem w tej sytuacji był fakt, że była to niedziela wielkanocna.
Co do diagnozy - nie było wątpliwości, przedramię złamałam jak zapałkę, obie kości trachnęły z grubsza na tej samej wysokości.
Wraz z obstawą dotarłam do szpitala. Na izbie przyjęć pielęgniarka informuje, że bardzo jej przykro, ale nie bardzo ma mnie kto składać.
Jak to, nie ma żadnego dyżurnego lekarza?
No jest.
To czemu nie może złożyć mi ręki?

Monolog lekarza wyglądał mniej-więcej tak:
- No ziień dobry. No ssłaa-amana. No so ja pajstfu porazemm... Do Lublyyna *hik* jechaź.

Ponieważ był świąteczny wieczór i wszyscy rodzinni kierowcy byli po spożyciu, miałam niepowtarzalną okazję przejechania się karetką.
Pozdrawiam pana dochtóra.

Skomentuj (3) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 156 (174)
zarchiwizowany

#24725

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mój pięcioletni brat zapragnął nowego iPhone′a.
Tata mój popukał się w głowę, bo wprawdzie Młody rozpieszczony, ale nie aż tak. Ostatnio generalnie zaczął coraz więcej chcieć, ba, wymagać! Standardową odpowiedzią na: "synku, nie mam pieniędzy" jest: "to idź do bankomatu". Po prośbie o iPhone′a mój tata postanowił opowiedzieć mu bajkę o rybaku, jego żonie i złotej rybce.
Jeśli ktoś nie zna historii: rybak łapie rybkę, a zła żona chce coraz więcej i więcej; zmienia chatkę na dom, potem dom na willę, potem willę na pałac, a na końcu rybak, który nadal pracował całymi dniami łowiąc ryby, wraca i znów widzi starą chatę w miejscu pałacu - wszystkie bogactwa szlag trafił.
Zakończył opowieść pouczeniem, że ten, kto chce wszystko, w końcu może zostać z niczym.
Młody się zamyślił.
Mój tata w myślach sobie pogratulował: "no, nareszcie coś trafiło do tego małego łebka!".
Po kilkunastu minutach zadumy młody rzucił od niechcenia:
- Wiesz, tato, ja już nie chcę iPhone′a - tu trwająca sekundę radość taty. - Jedziemy po złotą rybkę.

Podobno kiedyś bajki miały moc dydaktyczną...

Skomentuj (14) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 200 (230)
zarchiwizowany

#24703

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Z okazji dnia chorych umysłowo opowiem Wam o pewniej Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej z mojego rodzinnego miasta - jedyne bowiem moje skojarzenie z tą placówką to "wariatkowo", więc pasuje jak znalazł, dodatkowo sama historia również idealnie się wpasowuje... Sama miałam parokrotnie styczność z tą PPP, ale tym razem nie o mnie.
Jak wiadomo (lub może nie), poradnie takie zajmują się m.in. diagnozowaniem dysleksji i innych dys-. Moja siostra to całkiem łebskie stworzonko, ale pewnego dnia trafiła tam z podejrzeniem dyskalkulii. Wbrew pozorom diagnoza i odpowiednie papierki są niekiedy przydatne, więc warto potwierdzić lub wykluczyć takie zaburzenie.

Po trwających może dwadzieścia minut testach zapadł wyrok, wypowiedziany lekkim tonem przez panią siorbiącą kawusię: siostra jest *siorb kawusi* niedorozwinięta umysłowo w stopniu lekkim.

Mama w szoku. Jak to?! Kurczę, do Mensy by się nie dostała, liczyć nie umie kompletnie, ale niedorozwinięta?! Na pewno nie odbiegała od swoich koleżanek w rozwoju, a przez 11 lat raczej byłyby jakieś sygnały ze strony lekarzy, nauczycieli, przedszkolanek... Dziecko rezolutne, bystre, uczy się nieźle - to NIEMOŻLIWE, żeby miała IQ poniżej 70 (główne kryterium diagnostyczne przy orzekaniu niepełnosprawności umysłowej). Po prośbie o wyjaśnienie mama usłyszała tylko: "proszę pani, to dziecko jest głupie, my jej dajemy zadania, a ona nie potrafi rozwiązać!".
Jakie to były zadania?
Matematyczne.

W konkurencyjnej Poradni po wielogodzinnych, wieloetapowych testach (także ruchowych) orzeczono dyskalkulię, przy okazji stwierdzono także IQ na poziomie 120, wysokie uzdolnienia językowe i świetną pamięć. Na widok orzeczenia z pierwszej poradni pani w tej drugiej prawie posikała się ze śmiechu. Ergo: lepiej sprawdzić dwa razy, niż pozwolić niekompetentnym *siorb* paniom zaszufladkować dziecko.


P.S. Wiem, że dla niektórych brak umiejętności wyprowadzenia wzorów skróconego mnożenia jest dowodem na imbecylizm, ale wierzcie mi, na inteligencję składa się wiele różnych czynników i poza tym siostra jest naprawdę bystrą i lotną istotą.

Skomentuj (22) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 186 (220)
zarchiwizowany

#22627

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Z nieznanej mi dotąd przyczyny po skończeniu gimnazjum zdecydowałam się na kontynuowanie edukacji w murach Najlepszej-Szkoły-W-Całym-Województwie. Wiele wcześniej dobrego i złego słyszałam o tym liceum, między innymi wiedziałam, że matematyki uczy kobieta, która dziecięciem będąc w piaskownicy bawiła się z mastodontami. Miałam nadzieję, że do niej nie trafię - trafiłam.
Człowiek-skamielina, fatalny pedagog, eksterminator niegodnych. Nikt nie był godzien... Imię jej było Bogumiła - teraz zastanawiam się, o jakiego boga mogło chodzić, bo do głowy przychodzi mi tylko jakiś pokraczny bożek chaosu, smutku i zniszczenia.

Dawano jej tylko klasy humanistyczne, bo wiedzy nie przekazywała żadnej, nie mogłaby więc uczyć tych, którzy muszą umieć z matematyki cokolwiek (było to przed obowiązkową maturą). Gimnazjum skończyłam z oceną celującą z tego przedmiotu - nigdy nie przeszłoby mi przez myśl, że mogę mieć z nim jakiś problem. Otóż - nie miałam! Mój problem dotyczył nie matematyki, a matematyczki. Nie, kolejny błąd - to ona miała problem ze mną.

Można było się narazić bądź nie narazić. Narażenie się kończyło się absolutnym wykluczeniem z kręgu ludzkich istot i traktowaniem jak zwierzę. Nienarażenie się nie wykluczało natomiast niczego... Ja się naraziłam. Moja wina. Powiedziałam w czasie lekcji, że w ciągu jednego tygodnia możemy mieć tylko 3 sprawdziany, a piąty to już nieco zbyt wiele... Okazałam brak respektu. Zasługiwałam na traktowanie mnie jak karalucha. Albo kałużę. Kałużę z moczu. Moczu karalucha.

Daruję sobie makabryczne szczegóły mojego szkolnego życia w klasie pierwszej. W połowie drugiego semestru do sali matematycznej byłam wciągana przez koleżanki, ale pod jego koniec nie istniała już taka siła, która by mnie tam wepchnęła, więc podczas lekcji z Bogumiłą siedziałam u Dyrektora, rycząc mu w rękaw. Moja mama wykupiła pakiet darmowych minut do mojej wychowawczyni, bo dzwoniły do siebie po parę razy dziennie - obmyślały, jak unieszkodliwić cholerę czekoladkami ze strychniną. Na korepetycjach przerobiłam materiał obejmujący zakres rozszerzony z liceum i pierwsze dwa semestry matematyki stosowanej (jak już wspomniałam, z matmy byłam niezła zawsze - to nie miało najmniejszego znaczenia).

Ostatnie dwa tygodnie roku szkolnego nie mogły już zmienić niczego, więc po prostu wyjechałam gdzieś w Polskę, żeby nie myśleć o matmie. Po zakończeniu telefonicznie dowiedziałam się, że postawiono mi ocenę dopuszczającą. Interwencje dyrekcji, nauczycieli i mojej mamy widocznie COŚ jednak dały! Nie mogłam uwierzyć w moje szczęście!


Pierwszy dzień szkoły po wakacjach był z początku sielankowy - wiecie, jak jest. Brak nowego materiału, luźne pogaduchy. Minęła biologia, na której zgłosiłam się na olimpiadę, polski, na którym wychowawczyni ucieszyła się, że mnie widzi, WOS, który zapowiadał się interesująco... Czwarta była matematyka.
Jak brzmiało pierwsze zdanie, które na niej usłyszeliśmy?
"DZIEŃŃŃDOBRY MAM NADZIEJĘ ŻE MIELIŚCIE UDANE WAKACJE ZAPRASZAM SZARRI IKSIŃSKĄ DO TABLICY ZOBACZYMY CZY UDAŁO JEJ SIĘ C_O_K_O_L_W_I_E_K ZAPAMIĘTAĆ".

Na piątą lekcję już nie poszłam. Następny raz w tej szkole pojawiłam się jakieś trzy miesiące później, żeby zabrać świadectwo z gimnazjum i oddać legitymację.

liceum

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 151 (245)