Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#23326

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pierwszy semestr pierwszego roku, studenci zostali nie dość, że zawaleni masą materiału, która dla niektórych była zupełną chińszczyzną (z jednej strony termodynamika, z drugiej jakieś podstawy archeologii - to może być szokiem dla kogoś, kto wybrał się na biologię wierząc, że będzie się uczył o króliczkach i paprotkach) to jeszcze wkręceni bezlitośnie w tryby biurokracji. Dziś wiem, że jak się wpadnie do dziekanatu po terminie i ze słodkim uśmiechem poprosi, to się człowiek najwyżej nasłucha epitetów, ale sprawę załatwi. Wtedy cała nasza banda wierzyła w maksymę dura lex sed lex. A wymóg był straszny - przed przystąpieniem do egzaminu należało udowodnić, że zaliczyło się ćwiczenia.

Niby logiczne, bo po co egzaminator ma się męczyć z odcyfrowaniem hieroglifów studenta, który i tak zaliczenia nie dostanie bez względu na wynik egzaminu.

Mniej logiczne, kiedy się ma ćwiczenia z panem K. (nazwiska nie wymienię, ale dziwnym zrządzeniem losu brzmiało prawie identycznie, jak słowo karaluch).

Otóż pan K. stwierdził, że urządzi nam odrobinę darmowego horroru w 4D. Jako, że ćwiczenia polegały na przeprowadzeniu kilku reakcji chemicznych i mogliśmy wykonywać zadania w dowolnej kolejności albo po kilka na raz, część osób zakończyła ćwiczenia miesiąc przed końcem semestru, część - trzy tygodnie, część - dwa. Miałam nieszczęście znaleźć się w tej ostatniej grupie. Mimo, że według regulaminu na wykonanie ćwiczeń i tak przypadało nam jeszcze jedno spotkanie (którego już nikt nie wykorzystał), pan K. i tak uznał, że program zajęć zakończyliśmy "po czasie". Zostaliśmy surowo ukarani.

Pan K. w swojej kanciapce na wydziale przesiadywał bardzo często, bo oprócz dręczenia pierwszoroczniaków chyba nie miał wiele do roboty. Mimo to wpisów nie dawał, bo "akurat teraz idzie coś tam". Na dyżurach, na których miał obowiązek przyjmować studentów owszem, przebywał w wyznaczonej sali, ale nikogo do niej nie wpuszczał. A był? Był.

W białej gorączce, spanikowali, udaliśmy się do niego po wpis dzień przed egzaminem.
Nie, bo nie ma czasu.
Na dwie godziny przed egzaminem.
Nie, bo mu się nie chce.
Tak, użył dokładnie tych słów. Powiedział to w twarz grupce przerażonych nastolatków, którzy w panice wyobrażali sobie nawet, że od tego wpisu zależy to, czy zostaną wyrzuceni ze studiów.

Na szczęście znalazło się kilka osób, które nie dały się pogrążyć w biurokracji, lecz wierzyło w sprawiedliwość. Prowadząca wykłady i jednocześnie odpowiadająca za cały kurs pani profesor, dopuściła studentów do egzaminu, a potem sama zadbała, by sprawa skończyła się u dziekana.

pan K.

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 480 (560)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…