Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#26514

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Warszawskie osiedle bloków. Ludzi zna się z widzenia, mniej więcej kojarzy się kto gdzie mieszka. Niedziela wielkanocna. Ludzie masowo idą do kościoła. Ze wszystkich alejek osiedlowych, ludzie spływają do jednej, bo do kościoła prowadzi "wąskie gardło". Nie ma innej możliwości, trzeba przejść przed wejściem do klatki schodowej w jednym bloku.
W pewnym momencie z klatki wychodzi dwoje ludzi - mężczyzna i kobieta, tak około 50 lat, rozglądają się, i nagle pan zaczyna bić panią, zwracając jeszcze na siebie uwagę okrzykami typu "a masz, a masz". Pani woła na odmianę "o jej!". Robi się zamieszanie, ludzie przystają, wlepiają oczy. Do bijących się dobiega pies, który wyraźnie staje w obronie pani, zaczyna skakać i ujadać. Bijący zabierają psa i wracają do klatki. Ludzie powoli dochodzą do siebie, komentując pod nosem idą do kościoła. Koniec przedstawienia.
Nie, nie stała się nikomu żadna krzywda, choć moi rodzice (bo to oni byli) jeszcze długo wstydzili się pokazać sąsiadom na oczy. A powody były takie:
Po śmierci psa moja mama nie mogła znaleźć sobie miejsca, musiała mieć nowego i koniecznie teriera. Żadnego rodowodowego, byle charakter się zgadzał. Znalazła ogłoszenie, że ktoś takiego chce sprzedać. Rodzice pojechali na miejsce, w okazałym domu z ogródkiem przywitali ich właściciele pieska.
Pies był okazem nędzy i rozpaczy. Chudy, sierść skołtuniona, nigdy w życiu nie strzyżony, roztrzęsiony jakiś. Państwo stwierdzili, że go nie chcą, bo on dziwny jakiś, nie szczeka.
Państwo też byli dziwni, bo pies nie miał
- schronienia - mieszkał w jamie wygrzebanej w ziemi pod drzewem
- miski z wodą - może dlatego dwa razy wyciągany był ze studni, a może z innego powodu
- jedzenie rzucane było gdzie popadnie.
Moja mama przejęła się bardzo losem zwierzaka, zabrała go do domu. Długo trwało, zanim pies przyzwyczaił się, że nikt go tutaj nie uderzy, że na jedenie nie trzeba polować. Do tego okazało się, że ma padaczkę. Pies był prawie normalny. No właśnie, prawie.
Były to czasy, kiedy tabliczka "psy wyprowadzać wyłącznie na smyczy" była traktowana tak samo jak ta o deptaniu trawników i zakazie gry w piłkę, czyli jakby jej nie było, więc psy najczęściej biegały luzem. Dioguś też był puszczany, tylko czasami coś przestawiało się w umyśle psiaka i zaczynał uciekać. Nie było możliwości złapania go. Ani na przysmak, ani na wołanie, z obłędem w oczach gnał przed siebie i zatrzymywał się, kiedy stwierdzał, że nikt mu nie grozi. Był jeden sposób, odkryty przez przypadek. Nie wolno było dotknąć jego pani. Wtedy zaczynał szczekać (a podobno nie umiał) i bronić. Nie rzucał się, żeby pogryźć, tylko odepchnąć "napastnika".
I stąd ta cała akcja, a że akurat w czasie, gdy wielu ludzi szło do kościoła? Nie można było poczekać, bo pies by gdzieś uciekł.
Jakim trzeba być człowiekiem, żeby doprowadzić zwierzę do takiego stanu? Stanu, którego pomimo wielu lat czułej opieki nie udało się odwrócić, bo do końca życia pies miał różne odchyły.

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 230 (268)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…