Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#29078

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia dawna, długa i piekielna ze stron obu, a na dodatek "pachnąca" średniowieczem.

Jako że mocno zmediewalniona jestem, to i wyjazdów na turnieje sobie nie odpuszczam, chyba że na przeszkodzie stoi mi brak zdrowia, czy pieniędzy. Inne opcje nie są w stanie mi przeszkodzić w realizowaniu swojego hobby. I tak, któregoś pięknego lata wybrałam się na jeden z turniejów pod zamkiem. Jako że niedawno wygrzebywali z moich nerek kamyki, zrezygnowałam z wygodnego noclegu pod własnym namiotem, wymieniając go na nie mniej wygodny nocleg w pobliskim Domu Kultury.
Pierwszy dzień był lekki i przyjemny: bieganie od znajomego do znajomego, powitalne toasty w piwnicznej karczmie... ach, emocjom i atrakcjom nie było końca, a że po szpitalnym wikcie jeszcze nie doszłam do siebie, to i szybko zmęczenie mnie dopadło. Decyzja - wracamy do DK, żeby się przespać i na jutro więcej energii mieć.
Zalegliśmy wygodnie na naszych karimatach i kocach, owinęliśmy się śpiworami, zgasiliśmy światło i lulu...
Nagle, jak tu coś nie ryknie za drzwiami na korytarzu! Pierwsza myśl: "Słonia mają". Jeszcze nie ochłonęłam po pierwszym szoku, a tu - sru! - światłem świetlówek po oczach. Kiedy już ślepia dostosowały się do wściekłej jasności, a mózg trochę już się otrzepał z szoku, zrozumiałam, co się dzieje: oto rozbawione towarzystwo "vikoli" (bo nie Wikingów, czy innych wczesnych) wróciło rozbawione trunkami i atmosferą biesiadną dmąc z krowi róg i wrzeszcząc ile sił w płuckach oraz chlapiąc trunkiem wokół, co go w rogach poprzynosili. No, ok... bawią się dzieci, niech się bawią, ale szacunek śpiącym się należy. Towarzystwo tak brutalnie wybudzone szczędziło inwektyw, ba! nawet grzecznie prosiło "vikoli", coby chociaż ten róg zostawiło w spokoju i już nie wzywało innych słoni do towarzystwa. Na wszelkie prośby, odpowiedź była jedna: "bawić się trza!".
No nic, się jakoś przemęczyliśmy. Drugi dzień obfitował w jeszcze większą ilość atrakcji, jako że sobota, wiadomo, jest dniem właściwym dla turniejów. Turniej był, jak zwykle, zachwycający: walki piesze, łucznictwo, bieg dam, pokazy konnych, fire show i uczta... Uczta - ta właściwa - trwała dłuuuugo, a i mnie jakoś tak energii przybyło, tom i zabawiła daleko w noc.
Kiedy już ptaki zaczynały się drzeć na świt, stwierdziłam, że przydało by się kimnąć choć na chwil kilka. Zebraliśmy się zatem do kupy i podreptaliśmy do DK na nocleg. Po cichutku - no bo przecież śpią inni - dotarliśmy do naszej sali. Otwieramy po cichuteńku drzwi, patrzymy, a tam... pokotem śpią słodko nasze kochane "vikole". W tym momencie włączyła się moja wredna część osobowości. Pac we włącznik - i nastała wściekła, jarzeniówkowa jasność. Z miejsca zaczęłam głośno rozmawiać. Za mną przestali się przejmować ciszą nocną pozostali, którym "vikolstwo" poprzedniej nocy dopiekło. Nastawiłam jeszcze mocno hałasującą kawiarkę, żeby zrobiła nam... herbatę. Na słabe głosy sprzeciwu co do takiego traktowania, "vikole" dostały odbitą odpowiedź, że trzeba się bawić, prawda? A myślmy się jeszcze bawić nie skończyli.
Godzinę później byliśmy już w swoich śpiworach, ale misja została ukończona.
Cóż, jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie...

turniej rycerski pod zamkiem

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 69 (173)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…