Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#34878

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia, którą mam zamiar opisać, zaczęła się jakieś trzy lata temu i skończyła (a właściwie kończy) teraz. Bardzo przepraszam, jeśli coś poplączę, ale w pewnej chwili sam straciłem orientację, głównie dlatego że na przemian "teoretycznie coś mi było" i "teoretycznie nic mi nie powinno być".
Mam zerwane więzadło krzyżowe. O pardon, miałem, jakiś tydzień temu przeszedłem operację i już zerwane nie jest. Ale że tyle przeżyję po drodze to się nie spodziewałem...
Bo zaczęło się niepozornie, trzynastoletni (chyba) ja zjechał sobie z górki na rowerze z kumplami i tak jakoś wyszło że zaliczył dość bolesną glebę. Odpływając w międzyczasie kilka razy w stan błogiej nieświadomości : ) Nie, żebym miał jakiś bardzo niski próg bólu, ale czegoś takiego nigdy w życiu nie czułem. Jedno z kolan za każdym razem, gdy się na nim opierałem, wydawało się zupełnie wylatywać z miejsca swojego domyślnego pobytu, przy okazji fundując mi naprawdę niezły "prąd" przez całe ciało. Znajomi jakoś odholowali mnie do domu (najboleśniejsze pół kilometra i dwa piętra w moim życiu). Rodzice odstawili mnie na fotel i posmarowali kolano altacetem, do wesela się zagoi.
Właśnie, nie zagoiło. Wieczorem rodzice stwierdzili, ze skoro nadal nie mogę się podnieść, to coś się dzieje... Pojechaliśmy na pogotowie. Może to był błąd. Bo przywitał mnie tam chyba jeden z wredniejszych lekarzy. Albo może po prostu nerwy mu puściły, nie mi oceniać. Jakimś cudem zostałem wsadzony na lekarski stół (kozetkę? wybaczcie, nie znam się na nazewnictwie, w ogóle) po krótkim wywiadzie dohtór przykłada mi do kolana największą strzykawę jaką miałem zaszczyt widzieć i wbija. Jak nas uświadomił, punkcję robi bo się płynu uzbierało. Ja przerażony, staram się nie rzucać ale mi to nie wychodzi, strzykawa ciągnie cholernie długo i boleśnie.
Lekarz, nadal z instrumentem w ręku, zaczął niemal krzykiem uświadamiać mnie, żem mazgaj i się wstydzić powinienem, jak to tak można się zachowywać, rodzice podchwycili. Chór na trzy głosy z moją prywatną arią operową jako tło. Igieł boję się do teraz, strzykawa uzbierała się cała pełna płynu z kolana. Na wszystkie pytania rodziców pan dochtór z pogotowia odpowiedział, że mają syna histeryka i symulanta, kolano jest stłuczone, altacetem posmarować i za tydzień śladu nie będzie.
I tu jest problem. Bo po tygodniu nadal nie potrafiłem samodzielnie wstać, co tu mówić o chodzeniu. Z resztą ze spaniem też były problemy bo bolało niemożliwie. Umówiliśmy się prywatnie do ortopedy dziecięcego w jednej z lepszych przychodni w moim mieście. Do kolejnej feralnej, jak się okazało, pani dochtór. Która zrobiła mi rentgen, stwierdziła, że nic mi nie powinno być, ale faktycznie, mam coś z kolanem (Thank you, Captain Obvious!). Zaleciła maść kasztanową i olała sprawę. Ja w swoim tempie, najpierw o kulach, potem o lasce próbowałem chodzić, i nawet nieźle mi to wychodziło. Ba, nawet biegałem. Super, nie? Do czasu, bo kolano zaczęło "przeskakiwać" i potem znowu przez jakiś tydzień utykałem na tą nogę.
I tak sytuacja miała się trzy lata. Podczas których rodzice wciskali mi różne stabilizatory, które też nie pomagały, jednak oni wykształcili coś w rodzaju odporności na "to mi nie pomaga i wiem o tym że nie pomaga". Na wzięcie mnie do innego ortopedy nie wpadli do grudnia zeszłego roku. Bo tu wakacje, tu szkoła, tu test gimnazjalny. "A jak się okaże że to coś wymaga np operacji to będziesz miał naukę z głowy na nie wiadomo ile". W międzyczasie poszukałem u Wujka Google, pogadałem ze znajomym studentem medycyny, dowiedziałem się że mam prawdopodobnie zerwane więzadło krzyżowe. Obawą podzieliłem się z rodzicami, sytuacji to nie zmieniło. Może poza tym, że zabronili mi uprawiać sport i biegać też. Coby się nie stało nic.
Po kilku wizytach u lekarza i rezonansie okazało się że faktycznie, mam zerwane więzadło krzyżowe przednie, ciągłość przerwana niemal całkowicie. Potem, do kompletu okazało się że objawy mojego "przeskakiwania" są typowe dla uszkodzonej łąkotki.
W czwartek miałem operację. Więzadło zostało zrekonstruowane, ogólnie poszło bardzo dobrze. Tylko z łąkotką jest problem, a dlaczego? Za długo na chodziłem i jest zupełnie poszarpana. "Zszyć się tego nie dawało". Lekarz, który mnie operował, stwierdził że nie mam profesjonalnie uprawiać sportów - jazda konna poszła się kochać, super.
Reakcja rodziców? "Ja to bym chyba w pysk dał(a) temu z pogotowia i tej z przychodni. JAKBYŚMY TYLKO WCZEŚNIEJ WIEDZIELI, ŻE TO COŚ POWAŻNEGO..." Święci.
Zgadnijcie, komu ja mam ochotę dać w pysk. I pytanie - naprawdę jest aż takie przeciwwskazanie do uprawiania sportów w tym przypadku? Zna się ktoś? : (

rodzinka?

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 127 (161)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…