Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

kundel

Zamieszcza historie od: 23 grudnia 2011 - 8:09
Ostatnio: 7 kwietnia 2013 - 23:19
Gadu-gadu: 1103397
  • Historii na głównej: 3 z 19
  • Punktów za historie: 3133
  • Komentarzy: 15
  • Punktów za komentarze: 48
 
zarchiwizowany

#42713

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Lekcja malarstwa, robimy martwą naturę. Nauczycielka podchodzi do dwóch uczniów stojących obok siebie, malujących podobny kawałek martwej.
"DLACZEGO TE PRACE SĄ TAKIE SAME?"
Nie wiem, proszę pani, pewnie ściągali...

szkoła

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -3 (23)
zarchiwizowany

#41681

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
o wagonie z tyłu SKM-ki. Na peronie stanąłm obok dwóch łysych łebków, których wymianę zdań przypadkiem zasłyszałem... Nie, żebym się starać musiał, bo cicho to oni nie mówili.
"No urwa nie rozumiem czemu piwa pić nie wolno z tyłu, urwa, pociągu! To wagon bydlęcy jest! A do mnie się urwa konduktor przyczepił! Rozumiesz to urwa?"
Szkoda, że akurat jechała moja kolejka. Bardzo chętnie bym im wytłumaczył czym się różni wagon bydlęcy od przedziału dla podróżnych z większym bagażem.
To samo tyczy się miejsc na samym końcu autobusu... Też z piwskiem.

komunikacja_miejska

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -4 (22)

#39554

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zaszedłem dzisiaj żeby zjeść coś na szybko do pewnego niedużego baru w centrum mojego miasta. Takie przyjemne miejsce z dobrym i tanim jedzeniem :) Przez cały sezon letni przy barze jest ustawiony "ogródek", kilka krzeseł ze stołami i parasole.
Jedyny problem tego miejsca to wszechobecne gołębie, włażące na krzesła i stoły, zbierające resztki jedzenia albo nawet próbujące podbierać jedzenie z talerzy! Obsługa robi co może, żeby się ich pozbyć, co chwilę ktoś je przegania, z głośników brzmi głos ponoć odstraszającego gołębie drapieżnego ptaka. Karteczki "prosimy nie karmić gołębi" widoczne często gęsto.

A ponad tym wszystkim Pani, niepomna na otoczenie, wysypuje pokruszone brzegi od pizzy na swój i okoliczne, wolne stoliki, i gromadzące się wokół niej tłumnie ptaszki, defekujące się po ptasiemu - gdzie popadnie.
Mniam.

gastronomia

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 434 (490)
zarchiwizowany

#37686

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Moja mama pracuje w firmie zajmującej się hurtową sprzedażą papieru (w belach/rolkach). Od jakichś dziesięciu lub więcej, pewien nie jestem, lat. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie to, że jakieś dwa lata temu jej "stary" szef odszedł, bo założył konkurencyjną firmę. I przyszedł inny...
Przebojów było z nim podobno sporo, nie o wszystkich słyszałem, jednak aby ogólnie naszkicować jego charakter - okazało się że lubi mieć władzę. Bardzo. Może nawet troszkę za bardzo. Znacie ten typ ludzi? Dodajmy do tego jeszcze porywczość (rzucił w swoją sekretarkę dziurkaczem, ciągle wali rękoma o biurko, wymachuje nimi, wygraża się pięściami pracownikom...) i chęć zagarnięcia jak największej ilości roboty w firmie dla siebie, coby inni nie zasłużyli się na tyle, by mu zagrozić. Podobno mama jest właśnie kimś takim, kto by zagrozić jego pozycji mógł, jednak... Jest kobietą i nie chcą dać jej awansu. Innych powodów, by jej go nie dać, po prostu nie ma... Sam Szef nie pała do niej zbytnią sympatią. Ale on chyba do nikogo nie pała sympatią, cóż.
Przed pójściem na dwutygodniowy urlop (trochę ponad tydzień temu), mama przyjęła od jednego z klientów reklamację jednej beli papieru. Podobno spartaczona. Filia firmy gdzieś w Niemczech dostała od tego klienta wiadomość, że zła była nie jedna bela papieru, a dziewięć. Mama wysyła klientowi maila, że niestety na jutro nie dadzą rady wysłać innego papieru. Na przyszły tydzień, może. Klient na razie dziękuje za współpracę, czekać mu się nie chce i idzie do konkurencji, o czym mamę powiadamia.
Niedawno mama odebrała telefon od bardzo wzburzonego Szefa, twierdzącego, że popełniła błąd, rzekomo nie proponując klientowi nowych bel papieru (co zrobiła), i w ogóle dlaczego Szef o tym nie wiedział, stracili klienta...
Oczywiście krzykiem. Mama oddzwania do niego po niemal godzinie (tyle potrzebowała by się uspokoić), tłumaczy mu całą sytuację krok po kroczku. Maili w tej chwili pokazać nie może, jest na urlopie, z telefonu nie da rady bo ma ograniczenie do tylko kilku dni wstecz. Szef nadal wielce wzburzony, nadal swoje. Wytłumaczyć mu się nie dało...
Ale po co dzwonić w trakcie urlopu, skoro klienta, przynajmniej na to zamówienie, stracili raczej bezpowrotnie?
Szef był ponoć tak wk*wiony, że mama boi się że po powrocie z urlopu zastanie wyczyszczone biurko... Widać krwi można napsuć komuś nawet w wakacje (zwłaszcza w wakacje, samemu obowiązkowo gnijąc w robocie). Mnie odrobinkę przerasta zrozumienie, jak można być aż takim furiatem jak ten facet.

praca

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -1 (29)

#36288

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Byłem dzisiaj w kinie, na "Prometeuszu".
Film jest dozwolony od piętnastu lat, teoretycznie. Po jednej z brutalniejszych scen na sali zapadła cisza. Cisza, w której głośno i wyraźnie słychać głosik chłopca -ośmioletniego?
- Mamooo, mogę odsłonić oczyyyy? - Dzieciak sięgał mi do pasa, a najwyższy nie jestem.

Podobna sytuacja miała miejsce na "Dziewczynie z tatuażem"? Film na podstawie książki Stiega Larssona, raczej "dorosły" film. Obok moich rodziców siedziała z mamusią około jedenastoletnia dziewczynka.

A pomyśleć, że mnie, jak miałem dziesięć lat, nie chcieli do kina wpuścić z ojcem na film z Eddiem Murphym. Od dwunastu lat. Bo był o "strasznej rezydencji"... W której ograniczenia wieku nawet nie podejrzewaliśmy, zwrotu pieniędzy za bilety niet.

Zastanawia mnie - jaki jest sens ciągnąć pociechę na filmy, na które jest zdecydowanie za mała? I czy tylko ja mam wrażenie że kiedyś jakby bardziej w kinach pilnowano, kto wchodzi na jaki seans?

kino

Skomentuj (47) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 496 (574)
zarchiwizowany

#37031

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Rodzinka to rodzinka, prawda? Wszystko można.
Jestem strasznie roztrzepany, często coś gubię - taką mam naturę, staram się ale nie poradzę :) Nigdy jednak w większym stopniu nie zastanowiło mnie, czemu prawie nigdy nic nie znajduję. Dzisiaj się wyjaśniło, takie mam wrażenie.
Siedzę w domu sam z siostrą, szukam którejś z moich gier. Pytam jej, czy nie pożyczała nikomu, bo miałem wrażenie że pytała kiedyś czy może kuzynom pożyczyć...
Zajrzałem do jej pokoju (bo tam zazwyczaj tą grę znajdowałem wcześniej). Nie wchodzę tam praktycznie nigdy ze względu na panujący tam kosmiczny bałagan... I to był chyba błąd.
Nie znalazłem gry, ale za to odnalazły się cudem "zgubione" w przeciągu ostatnich dwóch lat w domu: kilkanaście par działających (i kosztujących) moich słuchawek, jeden z moich filmów (też kosztujący, bo trochę trudno w Polsce dostać), kilka książek i muszka, której długo już szukałem, a którą dostałem w prezencie. Żadnej z rzeczy nigdy jej nie pożyczyłem. Chyba ktoś mi po pokoju myszkował jak mnie nie było...
Mam wrażenie, że zacznę częściej odwiedzać to jej legowisko, może wpadnie mi w oko jeszcze coś znajomego. I chyba wiem już, czemu rękami i nogami broniła przed każdym moim wejściem tam...
Kto jest piekielny? Oczywiście, że ja. Kto to widział upominać się o swoje?
Zbieram na zamek do drzwi pokoju.

rodzinka

Skomentuj (16) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 190 (238)
zarchiwizowany

#34878

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia, którą mam zamiar opisać, zaczęła się jakieś trzy lata temu i skończyła (a właściwie kończy) teraz. Bardzo przepraszam, jeśli coś poplączę, ale w pewnej chwili sam straciłem orientację, głównie dlatego że na przemian "teoretycznie coś mi było" i "teoretycznie nic mi nie powinno być".
Mam zerwane więzadło krzyżowe. O pardon, miałem, jakiś tydzień temu przeszedłem operację i już zerwane nie jest. Ale że tyle przeżyję po drodze to się nie spodziewałem...
Bo zaczęło się niepozornie, trzynastoletni (chyba) ja zjechał sobie z górki na rowerze z kumplami i tak jakoś wyszło że zaliczył dość bolesną glebę. Odpływając w międzyczasie kilka razy w stan błogiej nieświadomości : ) Nie, żebym miał jakiś bardzo niski próg bólu, ale czegoś takiego nigdy w życiu nie czułem. Jedno z kolan za każdym razem, gdy się na nim opierałem, wydawało się zupełnie wylatywać z miejsca swojego domyślnego pobytu, przy okazji fundując mi naprawdę niezły "prąd" przez całe ciało. Znajomi jakoś odholowali mnie do domu (najboleśniejsze pół kilometra i dwa piętra w moim życiu). Rodzice odstawili mnie na fotel i posmarowali kolano altacetem, do wesela się zagoi.
Właśnie, nie zagoiło. Wieczorem rodzice stwierdzili, ze skoro nadal nie mogę się podnieść, to coś się dzieje... Pojechaliśmy na pogotowie. Może to był błąd. Bo przywitał mnie tam chyba jeden z wredniejszych lekarzy. Albo może po prostu nerwy mu puściły, nie mi oceniać. Jakimś cudem zostałem wsadzony na lekarski stół (kozetkę? wybaczcie, nie znam się na nazewnictwie, w ogóle) po krótkim wywiadzie dohtór przykłada mi do kolana największą strzykawę jaką miałem zaszczyt widzieć i wbija. Jak nas uświadomił, punkcję robi bo się płynu uzbierało. Ja przerażony, staram się nie rzucać ale mi to nie wychodzi, strzykawa ciągnie cholernie długo i boleśnie.
Lekarz, nadal z instrumentem w ręku, zaczął niemal krzykiem uświadamiać mnie, żem mazgaj i się wstydzić powinienem, jak to tak można się zachowywać, rodzice podchwycili. Chór na trzy głosy z moją prywatną arią operową jako tło. Igieł boję się do teraz, strzykawa uzbierała się cała pełna płynu z kolana. Na wszystkie pytania rodziców pan dochtór z pogotowia odpowiedział, że mają syna histeryka i symulanta, kolano jest stłuczone, altacetem posmarować i za tydzień śladu nie będzie.
I tu jest problem. Bo po tygodniu nadal nie potrafiłem samodzielnie wstać, co tu mówić o chodzeniu. Z resztą ze spaniem też były problemy bo bolało niemożliwie. Umówiliśmy się prywatnie do ortopedy dziecięcego w jednej z lepszych przychodni w moim mieście. Do kolejnej feralnej, jak się okazało, pani dochtór. Która zrobiła mi rentgen, stwierdziła, że nic mi nie powinno być, ale faktycznie, mam coś z kolanem (Thank you, Captain Obvious!). Zaleciła maść kasztanową i olała sprawę. Ja w swoim tempie, najpierw o kulach, potem o lasce próbowałem chodzić, i nawet nieźle mi to wychodziło. Ba, nawet biegałem. Super, nie? Do czasu, bo kolano zaczęło "przeskakiwać" i potem znowu przez jakiś tydzień utykałem na tą nogę.
I tak sytuacja miała się trzy lata. Podczas których rodzice wciskali mi różne stabilizatory, które też nie pomagały, jednak oni wykształcili coś w rodzaju odporności na "to mi nie pomaga i wiem o tym że nie pomaga". Na wzięcie mnie do innego ortopedy nie wpadli do grudnia zeszłego roku. Bo tu wakacje, tu szkoła, tu test gimnazjalny. "A jak się okaże że to coś wymaga np operacji to będziesz miał naukę z głowy na nie wiadomo ile". W międzyczasie poszukałem u Wujka Google, pogadałem ze znajomym studentem medycyny, dowiedziałem się że mam prawdopodobnie zerwane więzadło krzyżowe. Obawą podzieliłem się z rodzicami, sytuacji to nie zmieniło. Może poza tym, że zabronili mi uprawiać sport i biegać też. Coby się nie stało nic.
Po kilku wizytach u lekarza i rezonansie okazało się że faktycznie, mam zerwane więzadło krzyżowe przednie, ciągłość przerwana niemal całkowicie. Potem, do kompletu okazało się że objawy mojego "przeskakiwania" są typowe dla uszkodzonej łąkotki.
W czwartek miałem operację. Więzadło zostało zrekonstruowane, ogólnie poszło bardzo dobrze. Tylko z łąkotką jest problem, a dlaczego? Za długo na chodziłem i jest zupełnie poszarpana. "Zszyć się tego nie dawało". Lekarz, który mnie operował, stwierdził że nie mam profesjonalnie uprawiać sportów - jazda konna poszła się kochać, super.
Reakcja rodziców? "Ja to bym chyba w pysk dał(a) temu z pogotowia i tej z przychodni. JAKBYŚMY TYLKO WCZEŚNIEJ WIEDZIELI, ŻE TO COŚ POWAŻNEGO..." Święci.
Zgadnijcie, komu ja mam ochotę dać w pysk. I pytanie - naprawdę jest aż takie przeciwwskazanie do uprawiania sportów w tym przypadku? Zna się ktoś? : (

rodzinka?

Skomentuj (17) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 127 (161)
zarchiwizowany

#31617

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przypomniała mi się, a propos historii o "dubstepowym sąsiedzie", sprawa sprzed jakichś dwóch dni. Mieszkam w bloku. Ostatnio wyprowadziło się stąd parę osób, co za tym idzie - sąsiedzi też inni. Konkretnie ci zaraz pod i zaraz nad naszym mieszkaniem... Zaraz pod mieszkają teraz dwie pary studentów, czasem spraszający dowolną ilość znajomych. Lubią palić na balkonie i rzucać w przechodniów (lub w powietrze) urwami i ujami. Cóż. Studenci bardzo lubią głośny dubstep. I o ile do tej pory ów dubstep puszczali w granicach rozsądnej godziny i głośności (mniej więcej), to ostatnio przegięli. Godzina dwudziesta trzecia, mimo kilku upomnien od sąsiadów impreza trwa w najlepsze. Uspokaja się koło drugiej.
Czyżby dane było nam pospać? Pytanie podchwytliwe jak nazwy tematów w podręczniku do chemii (Czy istnieją inne pochodne węglowodorów?) i równie proste w odpowiedzi.
Bo studenci chyba zapomnieli wpuścić kogoś do mieszkania... Godzina czwarta, do mieszkania dzwoni domofon. Przez jakieś czterdzieści minut. Próby rozmowy i wyjaśnienia, że dzwoniącego pana koledzy mieszkają dwa mieszkania dalej, spełzają na niczym. Ktoś inny się chyba nad biednym ulitował i wpuścił... Piąta rano. Facet wali w drzwi, chyba wszystkie po kolei, w końcu dociera do studenckich, przy których zatrzymuje się na jakieś pół godziny, do walenia w nie piąchą dodając bliżej niezidentyfikowane wrzaski. Pewnie prośby o wpuszczenie do środka.
Ojciec dzwoni po policję i podejmuje próby rozmowy ze studentami wyraźnie uradowanymi stanem kolegi, przez okno. Policja najwyraźniej przekonała studentów aby wpuścili mniej trzeźwego kolegę do mieszkania... Po szóstej. Później dowiedziałem się że pan w ten sam sposób szukał swoich towarzyszy w innych klatkach tego samego bloku.
Przeprosiny były dość niemrawe, pewnie przez kolosalnego kaca na którym musieli być imprezowicze ; )

*Naprawdę nie mam nic do studentów jako ludzi : ) Ale ci konkretni...

blok

Skomentuj (1) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 124 (166)
zarchiwizowany

#30715

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Krótka historia o ludzkiej głupocie? Znieczulicy? Nieodpowiedzialności?
Mam psa ze schroniska, ot, taki jamnik skundlony. Znalazł się tam w bardzo ciekawy sposób... Ktoś zostawił rodzącą sukę, jego mamę, w jadącym pociągu. I niech się dzieje, co chce.

schronisko

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (209)
zarchiwizowany

#30183

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia TheUnforgiven (http://piekielni.pl/30145#comments) przypomniała mi moją batalię z panią od plastyki... Może być długo. Właściwie, to pewnie będzie długo :)
Pani miała bardzo osobliwe hobby - lubiła krzyczeć. Nawet, jeśli w klasie panowała cisza jak makiem zasiał, ona musiała nas powyzywać od małp, debili, idiotów i w ogóle to chyba w poprzednim życiu swoją matkę sprzedała i pokutuje teraz. Czasem ktoś dostał dziennikiem po łbie/łapach. Interwencje u wychowawczyni? Proszę... Bo pani sfrustrowana chodzi, pewnie przed nami ma lekcje z jakąś irytującą grupą, bądźcie cicho. Okej. Jesteśmy jeszcze ciszej. Reakcji ze strony pani plastyczki - zero.
Trzy długie lata użerania się z nią w klasach 4-6 prawie obrzydziły mi moją największą pasję - rysowanie. Bo pani przyczepiała się do dwunastolatków jakby na ASP uczyła. Ja w tamtym czasie strasznie interesowałem się mangą, co w oczywisty sposób przenosiło się na moje rysunki. Przez trzy lata ledwo wyciągałem się na trójki na koniec roku, wszyscy (łącznie z rodzicami) zdziwieni, bo "prezentuję zupełnie inny poziom niż reszta klasy". Podszepty dotyczące wysyłania moich rysunków na jakieś konkursy były zawsze ignorowane.
Szósta klasa. Siedzę cicho, matula zabroniła pyskować ze strachu przed jeszcze większym obniżeniem oceny.
Z ciekawości poszedłem na zajęcia przygotowujące do zdania do szkoły plastycznej. Potem na egzamin. W międzyczasie na zajęciach pani od plastyki wyśmiała mnie przy wszystkich, że to żałosne i marz se dziecko marz...
Jestem uczniem trzeciej gimnazjum szkoły plastycznej z jak najlepszymi widokami na kontynuowanie nauki. Kiedy moja młodsza siostra podzieliła się tym faktem z podstawówkową panią od plastyki, naprawdę cholernie żałowałem, że mnie przy tym nie było. Najlepiej zamiast mojej Bogu ducha winnej siostry, bo po cudownie szerokim rozwarciu nauczycielskiej kopary, wrzaskiem zaczęła narzekać na poziom uczelni plastycznych w tym kraju. Do dziś zastanawiam się, co jej we mnie nie pasowało ;)

szkoła

Skomentuj (13) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 76 (158)