Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#36646

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mój Tata jakiś czas temu przeszedł drugi zawał. Jako, że mieszkał sam, postanowiłam się do niego wprowadzić. Raz, że z troski, a dwa, że tak było i wygodniej i taniej. Mieszkałam tam już około tygodnia, gdy na jaw wyszły pewne dziwne rzeczy...

Wracałam akurat dość późno z pracy, mieszkam na parterze, do drzwi mam dosłownie kilka kroczków, więc nawet nie zapalałam światła na klatce schodowej. Już po chwili przekonałam się, jak wielki błąd tym popełniłam, bo o mały włos bym zgubiła wszystkie zęby potykając się o coś leżącego pod drzwiami. Rozpłaszczyłam się na framudze, następnie rzucając pod nosem różnymi pięknymi słówkami, sięgam ręką do włącznika światła. Mym zmęczonym, zaczerwienionym oczkom ukazuje się widok dość zaskakujący, a dokładniej – reklamówka wypchana jedzeniem. Jedzonkiem wszelkiej maści, od sosiku w małym słoiczku, przez w połowie pełną torebkę mąki, po gotowane ziemniaki w jakimś pojemniczku. I inne, różne takie, w większości domowej roboty.

Pierwsza myśl – żona sąsiada z góry w końcu go wyeksmitowała za jego pijaństwo, zapakowała mu litościwie wałówkę, coby nie umarł z głodu pod mostem i teraz wszyscy sąsiedzi będą mieli święty spokój. Hurra! No dobra, mamy wałówkę, ale gdzie jest ten sąsiad? Dumałabym nad tą sprawą pewnie jeszcze dobry kwadransik, gdyby nie Tata, którego obudziłam swoim popisowym i hucznym lotem w stronę drzwi do mieszkania, nie wyjrzał na klatkę w poszukiwaniu źródła hałasu.

- Casandra, czy wszyscy sąsiedzi muszą wiedzieć, że właśnie wróciłaś z pracy? I to pewnie w stanie wskazującym na spożycie, bo nikt trzeźwy się tak nie jarmoli o północy... oooo... widzę, że Wariatka już tu dzisiaj była – stwierdził spoglądając na reklamówkę.
- Jaka Wariatka? – pytam zdziwiona.
- Chodź do domu dziecko – wzdycha Tata z rezygnacją – chyba musimy porozmawiać.
No i porozmawialiśmy. W sensie – Tata opowiadał, a ja słuchałam uważnie, coraz szerzej otwierając swe przekrwione oczy ze zdumienia. Oto jego opowieść, w dużym skrócie:

Zaczęło się to ze dwa miesiące wcześniej. Z częstotliwością raz, lub dwa razy w tygodniu ktoś podrzucał pod nasze (wtedy tylko jego ) drzwi reklamówki z jedzeniem. Czasem były tam też jakieś ubrania. Raz „dary” były skromniejsze, raz bogatsze (np. cukier, ciastka). Tata bardzo się wkurzał, jego męska duma na tym cierpiała straszliwie, bo to, że chory, nie znaczy, że biedny i dokarmiać go trzeba. Był pewny, że to sąsiedzi słysząc o jego zawale i widząc, że mieszka sam, postanowili mu pomóc. Znosił to dzielnie do czasu, w końcu obszedł wszystkich sąsiadów i każdemu powiedział co o tym myśli. Sąsiedzi podobno patrzyli na niego jak na kosmitę, aż zaczął sprawdzać, czy faktycznie mu zielone czułki nie wyrosły. Każdy się wyparł, ale Tata i tak wiedział swoje.

Do czasu, aż wracając z apteki przyłapał obcą kobietę na pozostawianiu siatki z prowiantem pod drzwiami. Grzecznie zapytał ją, cóż mądrego ona tu wyprawia. Kobieta odwróciła się przestraszona i dała dyla do drzwi, odpychając Tatę pod ścianę. Podobno wzrok miała błędny, była słusznej postury, śmierdziało od niej potem i miała mocno przetłuszczone włosy, które zwisały jej strąkami wokół pomarszczonej twarzy. Dosłownie postrach dzieciństwa każdego niegrzecznego dziecka.
Tata dość szybko zgadał się z sąsiadami, że oni czasem ją na naszej klatce widywali. Ale nikt jej nie znał. Udało mu się ustalić, że jest to prawdopodobnie kobieta jadąca na „żółtych papierach” od wielu lat.

Owa pani z czasem zrobiła się odważniejsza i zaczęła pukać do drzwi. Na początku, gdy Tata otwierał, to uciekała niczym rącza łania, mało kapci nie gubiła na schodach. Potem nabrała odwagi i zaczęła pytać o jakiegoś Mateusza. Tata odpowiadał, że nie ma tu takowego, ona przepraszała i odchodziła. I tak co tydzień. Lub co dwa. W międzyczasie były dostawy jedzenia. Tata zgłosił to do Opieki Społecznej, lecz oni podobno takiej pani nie znają i rozłożyli ręce. Kazali się jeszcze Tacie cieszyć z darmowego żarcia. Gdy zapytał ich grzecznie, choć z błyskiem złośliwości w oczach, czy mają chęć na taki darmowy obiadzik, w którym może być wszystko – od psychotropów po trutkę na szczury, bo to przecież jedzenie gotowane przez osobę chorą psychicznie, to nagle przestały się śmiać. A jedna podobno aż zzieleniała z lekka na twarzy... Tu następuje koniec jego opowieści. Ciąg dalszy napisało już samo wredne życie.

Żałuję czasem, że mój Tatusiek jest tak łagodnym człowiekiem i przeciwnikiem nasyłania organów ścigania na ludzi pokroju Pani Wariatki, bo gdyby zgłosił to wszystko w porę na Policję, to może oszczędziłby nam wielu nerwów. A tak, na własnej skórze przekonałam się do czego jest zdolna ta obłąkana kobieta.

Tata opisywał ją jako istotę chorą lecz łagodną. I strasznie zagubioną. Widać było, że jej współczuje. Zmienił zdanie, gdy zobaczył jaki obrót przybrała sprawa. Od momentu, gdy to ja otworzyłam jej drzwi po raz pierwszy, kobiecie odbiła totalna szajba. Zupełnie jakby czuła awersję do płci żeńskiej. Albo była zazdrosna...

Za pierwszym razem, gdy mnie nawiedziła, mało inteligentnie nie sprawdziłam kto się czai na klatce schodowej. Otworzyłam drzwi i od razu wiedziałam z kim mam do czynienia. Przywitała się, zapytała o Mateusza. Widać było po jej minie, że jest zdziwiona moim widokiem. Zaczęłam jej cicho i spokojnie, jak dziecku, tłumaczyć, że Mateusz tu nie mieszka i nie mieszkał (tego akurat jestem pewna). Oraz, że bardzo prosimy, by nie przynosiła więcej żadnego jedzenia pod drzwi, bo to się tylko marnuje, a szkoda. Starałam się być miła, spokojna i taktowna. Co usłyszałam na koniec?

- Aha, dobrze. Ale jak zobaczy pani Mateusza, to mu pani przekaże, żeby wrócił do domu, bo to nieładnie tak uciekać. Martwię się o niego. Już tak długo go nie ma.

Załamałam ręce. Pokiwałam tylko głową i zamknęłam drzwi. To był jeden, jedyny raz, kiedy była przyjaźnie nastawiona. Po tamtej wizycie długo jej nie było, ale jak wróciła to z pełną pompą.

Godzina 6 rano, budzi mnie walenie do drzwi. Walenie, podkreślam. Otwieram zaspana a tam ONA.

- Gdzie jest mój Mateusz?! Zabrałaś mi Mateusza! Oddaj mi go!!! – wrzask i pisk. Przestraszyłam się i zatrzasnęłam drzwi. Uciekła. Z godzinę nie mogłam dojść do siebie.

Innym razem, inna pora. Walenie do drzwi. Podchodzę, sprawdzam kto stoi za nimi. Ona. Usłyszała, że ktoś jest w domu i zaczęła wołać, nadal waląc w drzwi:
- Otwieraj! Otwieraj! To mój dom! Słyszysz? To jest moje mieszkanie! Dlaczego mnie wyganiasz z niego? – po chwili słychać odgłosy ucieczki.

Kolejny raz. Walenie do drzwi, następnie szarpanie za klamkę. Drzwi były zamknięte. Słychać przekleństwa i wyzwiska. Potem ucieczkę.

Kiedyś trafiła na otwarte drzwi. Wlazła mi do mieszkania. Zaczęła się wydzierać, że to jej dom i Mateusza i ona chce się tylko przespać. Mamy jej pozwolić się przespać w jej własnym łóżku. Zainterweniowałam błyskawicznie, wypchnęłam ją za drzwi. Zaczęła w nie walić pięściami i drzeć się. Po kilku sekundach już jej nie było. Mimo to zadzwoniłam na Policję.
Przyjechali po jakimś czasie, spisali zeznania i kazali dzwonić jak znowu się pojawi. Na nic zdało się tłumaczenie, że ta kobieta ma chyba motorek w zadku i jej wizyta nie trwa nigdy dłużej niż dwie, trzy minuty. Mamy dzwonić i już. No dobrze. No to czekamy na następne nawiedziny.

Czekaliśmy prawie miesiąc. Tego dnia była u mnie akurat siostra. Usłyszała pukanie i poszła otworzyć. Pani Wariatka zaczęła ładować się do mieszkania krzycząc coś o tym, że ona wie, że my tu zamieszkujemy bezprawnie, że mieszkanie jest jej i nie mamy prawa tu przebywać. Wypadłam z łazienki i pomogłam siostrze wypchać kobietę na zewnątrz. Doszło do przepychanki, w sensie my pchałyśmy drzwi w jedną stronę, a ona w drugą. Siły miała tyle, że niejeden chłop by się nie powstydził i dopiero po jakiejś chwili udało nam się te drzwi zatrzasnąć i przekręcić zamek.
Pobiegłam po telefon i zadzwoniłam na Policję. Oczywiście przyjechali sporo po czasie i nie byli w stanie już nic zdziałać. W międzyczasie siostra się przyznała, że dostała od tej kobiety ręką po głowie, co wskazuje na to, że Pani Wariatka robi się coraz bardziej agresywna. W nagłym wybuchu wściekłości rzuciłam do Policjantów tekst, że skoro oni są tacy bezradni, to chyba sama wezmę sprawy w swoje ręce i po prostu następnym razem wciągnę kobietę do mieszkania, zamknę w łazience i dopiero zadzwonię po mundurowych. Ułatwię im tym sposobem pracę, a sobie i swojej rodzinie ukrócę tą nerwówkę.
Jeden z Policjantów na to:

- Nie radzę tego robić, chyba, że chce pani trafić za to do sądu. Bezpodstawne przetrzymywanie kogoś wbrew woli tej osoby jest karalne.
- A bezpodstawne nachodzenie, straszenie, wyzywanie i używanie przemocy to już nie? – zaczęłam się pieklić, prawie płacząc z bezsilnej złości i rozpaczy. – Panowie, ja mam małe dziecko w domu i ojca po dwóch zawałach! Czy musi dojść do tragedii, żebyście cokolwiek zrobili w tej sprawie?
- Ta baba ma podobno „żółte papiery” – wzruszył ramionami jeden z funkcjonariuszy – a takiemu prawie nic nie da się zrobić... Do tego radzę uważać, bo chyba nie lubi kobiet.
- To co, mam ją iść przeprosić za to, że nie mam siurdaka w spodniach? No litości! A z drugiej strony, czekajcie panowie, chętnie pójdę, jak tylko mi podacie adres jej zamieszkania.

Ale oni mi go nie podadzą. Dlaczego? Bo go nie znają! Po takim czasie nawet tego nie ustalili.

Już mija miesiąc od jej ostatniej wizyty i jak na razie jest cisza. Ale czuję, że ona wróci. Prędzej czy później, ale wróci. Nienawidzę tej huśtawki emocji – kilka dni stresu po każdej wizycie tej chorej kobiety, a potem kilka tygodni dochodzenia do siebie, tylko po to, by znowu zjeść wszystkie nerwy podczas kolejnego najścia. Czy z takimi ludźmi naprawdę nic się nie da zrobić?

Skomentuj (73) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 885 (939)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…