Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#36866

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Długo zastanawiałam się, czy dodać swoją najbardziej piekielną "przygodę" z lekarzami. Poczucie upokorzenia, wstyd i ten straszny fizyczny ból, pamiętam do dziś.

23 czerwca 2006 roku urodziłam ślicznego chłopczyka. Ciąża przebiegała prawie książkowo, termin wyznaczony na 25 czerwca troszkę się przyspieszył ;-) Sam poród wspominam całkiem nieźle, położne i lekarze pomagali, a ja współpracowałam.

Ponieważ w trakcie parcia pękłam dość głęboko, lekarz który mnie zszywał, długo patrzał we mnie, aż w końcu zawołał ordynatora. Na moje pytanie "czy coś się dzieje?", odpowiedział, że nie potrafi sam zlokalizować końca pęknięcia i woli zawołać szefa. Pomyślałam, że super, bo wolę, żeby zajrzał we mnie doświadczony ginekolog niż jakiś młody ma odwalić fuszerkę.
Przyszedł "szef", pooglądali, pogmerali narzędziami w mojej pochwie i zaczęło się szycie. W tzw. międzyczasie zdążyłam "odlecieć", ale położna, która się mną opiekowała dała radę ogarnąć sytuację.
Pozszywali, wywieźli na korytarz, dali dziecię, wywieźli do sali, gdzie przeleżałam kolejne 3 doby, wypisali do domu. Standard.

Przyjechaliśmy do domu. Czułam się słaba, ale to zdecydowanie normalne, więc mąż kazał mi się położyć. Tak przeleżałam kilka dni, podnosząc się jedynie do toalety, tudzież łazienki na prysznic. Czułam się coraz słabsza i zaczynało mi dokuczać miejsce szycia.

Nadeszła pora na wizytę położnej środowiskowej. Pani przyszła, pooglądała naszego synka, porozmawiała, a na moje pytanie dlaczego tak boli, odpowiedziała, że to zupełnie normalne. Że jedne panie mówią, że "ciągnie", inne, że boli, a jeszcze inne, tak jak ja, że boli strasznie mocno. I że mam wrażenie, że jajniki mam przyszyte do macicy, a one bez przerwy chcą na swoje miejsce. Tak czułam, ale skoro pani położna stwierdziła, że to normalne, to rozpaczać nie będę. Kazała "wietrzyć ranę". Znaczy podkład pod pupę i leżeć bez bielizny. Co niniejszym uczyniłam. Było lato, ciepło, gorąco, to się "wietrzyłam".

W ten konkretny dzień się wietrzyłam, a następnego zaniemogłam. Nie potrafiłam obrócić się z boku na bok, unosiłam jedynie głowę i ręce. Nogi miałam przyrośnięte do łóżka, a kręgosłup czułam gdzieś w mózgu. Mąż chciał wziąć mnie na ręce, żeby zanieść do auta i pojechać na pogotowie, ale każdy ruch powodował straszny ból. Płakałam, wyłam, zanosiłam się, ale po jakiejś godzinie wstałam z łóżka. Zejście ze schodów (4 piętro) zajęło mi kolejne pół godziny, wejście do auta następne piętnaście minut. Jechałam na siedzeniu obok kierowcy, zwrócona tyłem do kierunku jazdy, na kolanach. Każdy zakręt, hamowanie lub nierówność powodowały ból nie do opisania.

Dotarliśmy na izbę przyjęć. Papierki wypisane, udajemy się na piętro ginekologiczne. Przyjmuje mnie lekarz, który nie cieszy się sympatią pacjentek, ale podobno jest "fachowcem". Powiedziałam mu o swoich dolegliwościach. Kazał się położyć na krześle ginekologicznym (kolejne 15 minut w asyście męża). Podszedł, popatrzał, założył rękawiczki i zaczął badać. Bolało! O jak bolało!

Po badaniu stwierdził, że on tam nic nie widzi, wszystko jest w porządku, a ja przecież panikuję. A później spojrzał wymownie na mojego męża i stwierdził, że powinnam dbać o higienę. Mój mąż odpowiedział, że przecież chodzę do łazienki, myję się i przecież on mi za każdym razem pomaga (wejść do wanny i z niej wyjść, nie mamy prysznica) i wie przecież, że się myję. Na to lekarz, że skoro tak, to dlaczego śmierdzę? Przecież nie mogę się myć, bo gdybym się myła, to bym nie śmierdziała. Proste.

Wizyta skończona. Przy wychodzeniu spojrzał tylko na mnie i zapytał z uśmiechem:
- Czy mi się tylko wydaje, czy pani naprawdę ma problemy z chodzeniem?
Wyszłam.

Mąż zawiózł mnie do domu, pomógł się położyć, pojechał do apteki po coś na "po porodzie". Przywiózł tantum rosa. Zaczęłam go stosować i po dwóch dniach byłam w miarę "na chodzie". Umiałam wstać z łóżka bez płaczu i najważniejsze, umiałam w końcu zrobić coś przy Małym :-)
Ból ustąpił. Zaczęło się za to coś innego: mianowicie zaczęłam śmierdzieć. Dosłownie. Mąż często dyskretnie pytał, czy "puściłam bąka", obwąchiwaliśmy Małego czy przypadkiem nie zrobił kupki, znajomi nic nie mówili, ale ich miny mówiły wiele. Moja przyjaciółka powiedziała, że może to kwestia mydła albo szamponu. Ale najgorszy był fakt, że śmierdziałam cała. I mimo zmian szamponu, mydła i pięcio-ośmiokrotnych dziennych wizyt w łazience, zapach się utrzymywał. Umówiłam się do lekarza, ale do niego już nie dotarłam. Wcześniej zdarzyło się coś, co przerosło moje najśmielsze wyobrażenia.

W dniu 22 lipca 2006 roku, czyli miesiąc po porodzie, poszłam do łazienki, żeby standardowo zmyć z siebie zapach. Weszłam do wanny, zaczynam się podmywać i czuję, że mam coś między nogami. Coś miękkiego. Spanikowałam i zawołałam męża, żeby mnie trzymał, gdybym miała urodzić jakieś swoje wnętrzności. Zaczęłam wyciągać to "coś". Wyszło. Bez bólu, z ulgą i ze smrodem. Mąż zwymiotował, ja się trzymałam. Rozłożyłam na dłoni 7 (siedem) gazików, zaszytych przez, przepraszam, konowała...

A miało być tak pięknie...

służba_zdrowia

Skomentuj (79) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1659 (1721)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…