Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

olkiolki

Zamieszcza historie od: 20 lutego 2012 - 22:15
Ostatnio: 19 czerwca 2015 - 23:14
O sobie:

Mama dwójki urwisów, które kocham szybciej niż nad szampon ;-)

Zobacz: http://www.piekielni.pun.pl/forums.php :-)

  • Historii na głównej: 14 z 18
  • Punktów za historie: 14731
  • Komentarzy: 570
  • Punktów za komentarze: 5165
 
zarchiwizowany

#66881

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Rowerzyści, apel do Was.

Ciepło, pogoda zajefajna na rower, albo na brower, jak mówi znajomy ;-)

Jednak w imieniu swoim i dzieci, które czasem muszę gdzieś zawieźć, proszę o odrobinę rozwagi.
I nie, nie generalizuję. Ufam jedynie, że przynajmniej jedna z wymienionych osób przeczyta i pomyśli.

Jest ścieżka rowerowa? Jedź po niej. Nie ma? Zapraszam na chodnik albo ulicę. Ale pojedynczo, gęsiego. Nie obok siebie! A już napewno nie na obwodnicy!

Taki kwiatek: matka z dzieckiem na wspomnianej obwodnicy. Dziecko (zakładam, że bardzo początkujący rowerzysta) jedzie dzielnie obok chodnika, przy nim asekurująca go matka również pedałuje i nagle trach... mija ich tir. I co? Ano, przestraszony malec ląduje na chodniku, matka staje na środku ulicy zatrzymując kolumnę tchórzliwych kierowców (w tym mnie. Nie miałam serca ich wyprzedzić! Ze strachu, że stanie się tragedia), obraca się i wystawia faketa w naszą stronę. Yyy... chyba ktoś za głośno zatrąbił...

I mimo takich indywiduów, życzę Wam, Rowerzyści, mnóstwo nowych ścieżek, bezpiecznie przejechanych kilometrów i wiatru w plecy.

A tamtym - rozumu!

Skomentuj (15) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 97 (179)

#65983

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tak mi się właśnie przypomniało, jak zrobiłam dym w szkole syna.

Wigilia. Stół ładnie zastawiony przysmakami, jemy. Po pierwszym daniu wstałam, żeby podać ciepłą rybkę, a mój siedmiolatek jak nie ryknie: "mama nieee!". I w płacz. Ale jaki płacz. Histerię taką odstawił, że proszę ja Was wszystkich!
Zerwaliśmy się więc wszyscy od stołu, bo córka zaczęła beczeć również, a Młody zakrył sobie uszy dłońmi po czym zaczął się kołysać w przód i w tył, krzycząc i zanosząc się. Horror, to mało powiedziane.

Po dość długim czasie udało mi się w końcu wyciągnąć od niego powód histerii.

A teraz, zaprawdę powiadam Wam, jeśli ktoś podczas kolacji wigilijnej wstanie od stołu, umrze. Lub spowoduje śmierć innej, bliskiej osoby.

A teraz proszę, żebyście wyobrazili sobie sytuację z życia wziętą: przy stole siedzi rodzina, wśród niej umierająca osoba, dla której na pewno ta Wigilia jest ostatnią. I to dziecko, które o tym nie wie, a dowiaduje się od katechetki idiotki, że mamusia wstała od stołu, więc dziadziuś umarł... Who's next?, chciałoby się rzec...

Pani katechetka idiotka była bardzo niezadowolona z moich odwiedzin.

szkoła podstawowa

Skomentuj (44) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 744 (894)

#52583

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Pamięci do cen jako takich nie mam.
Ale najlepsze jest to, że na etykiecie naklejonej na produkt widnieje cena 7,99, a kasa nabija mi 8,59. Sytuacja zdarza się nagminnie w Tesco. Za każdym razem, kiedy panie z POK widzą mnie z paragonem, spylają na zaplecze. Ciekawe czemu?

Ale szczytem było, kiedy kupowałam lalkę. Taką małą, siedzącą w foteliku do karmienia z łyżeczką i talerzykiem.
Cena na półce: 19,99 a kasa nabija 39,99.
Lecę do POK, idziemy sprawdzać cenę półkową, kod na cenówce, czy się zgadza z tym na opakowaniu i sprawdzić, czy wszystkie rzeczone lalki mają identyczny kod. No mają, cena, kody i wszystko inne się zgadza, a kasa nadal nabija 39,99.

Pani z POK stwierdziła, że może mi ją sprzedać za 39,99, innej możliwości nie ma, bo kasa nabija i już, i że, uwaga: moim obowiązkiem jest zapytać pracownika działu, czy cena jest dobra, czy przypadkiem któryś z pracowników nie zapomniał przełożyć cenówki, tudzież czy nie jest to stara partia towaru. Czujecie absurd?

Idąc tym tokiem: robię zakupy składające się z 20 produktów... I te 500 osób w Tesco stojących grzecznie w kolejce do pana z działu "mrożonki" i pytających, czy przypadkiem ta paczka... Obłęd!
Kłótnia i przegadywanki trwały dobre 20 minut, aż dostałam lalkę za 19,99. Dałam banknot 50 zł, a pani wydała mi 30 zł. Zapytałam więc, gdzie mój grosz. Po następnych pięciu (!) minutach odzyskałam nawet jego!

Zdecydowanie wolę zakupy w internecie...

tesco

Skomentuj (49) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 894 (950)

#52263

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Było, oj było o zachowaniu kierowców. Ale nie było o zachowaniu pań kierowców za kier... lusterkiem ;-)

Jechałam dziś bardzo uczęszczaną drogą z miasta A do miasta B. Godziny szczytu, zwężenia i milion świateł.
Zwykle (poza godzinami szczytu) udaje mi się tą trasę pokonać w 15 minut, w czasie korków zajmuje to około 30 minut, a dziś...

Wyjechałam z osiedla na wspomnianą drogę za skodą felicią na wrocławskich blatach. Trochę zaniepokoił mnie fakt, że dziewczyna siedząca za kierownicą miała malowniczo wystawiony łokieć za okno, w tejże ręce dzierżyła telefon do którego szczebiotała, a drugą ręką próbowała rozmówcy wytłumaczyć wielkość omawianej rzeczy.

Pierwsze światła: skoda się zatrzymuje, ja za nią i widzę, że podnosi (składa) tą osłonkę na szybę, która zasłania słońce (jak się to zwie? - u mnie będzie osłonka).

Zielone: osłonka w dół, spojrzenie do lusterka wstecznego, poprawienie włosów, jedynka, ruszamy... I jeszcze prawa ręka w górę w geście przeprosin, że tak długo, lewa ręka nadal z komórką i zimnym łokciem.

Drugie światła: skoda się zatrzymuje, osłonka w górę.

Zielone: osłonka w dół, lusterko, włosy, jedynka, ruszamy, gest przeprosin.

Trzecie i kolejne światła: stoimy, więc osłonka w górę.

Zielone: osłonka w dół, lusterko, włosy, jedynka, ruszamy, przeprosiny.

Któreś z kolei światła: stoimy, osłonka w górę.

Zielone: osłonka w dół, lusterko, i tu nowość - szminka! Reszta czynności bez zmian.

I to wszystko w czasie miłej pogawędki przez telefon...

Do celu zajechałam po około 45 minutach.

I szczerze? Pierwsze światła były szokiem i złością, drugie, trzecie i może nawet czwarte - niedowierzaniem i wścieklizną, piąte i kolejne były po prostu śmieszne...

jedenastka ;-)

Skomentuj (18) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 390 (504)

#47569

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wszystko zaczęło się jakiś rok temu.

Robiąc zakupy, myślę sobie: "jajko mam, ziemniaki mam, mięsa nie mam", więc śmigam na mięsny. Kupuję co trzeba i wio do domu, żeby się wyrobić, zanim wróci czeladka głodomorów.
Przyszłam do domu i okazuje się, że jajka nie ma. Ale było! A może nie było? Może mąż... dzieci... hm...

Może miesiąc później sytuacja prawie identyczna: "mąka jest, cukier jest, potrzebny tylko proszek do pieczenia".
W domu cukru brak... Ale był... Może jednak pomyliłam go z mąką...

Kilka dni później wydawało mi się, że mam ocet, jeszcze później wyparowała taśma klejąca...
Tarkę do sera znalazłam w przedpokoju... Jak?

Szczerze, zaczęłam się obawiać, że może mam jakieś niedobory magnezu czy innego składnika w organizmie, że nie ogarniam. Albo, że, co gorsza, głupieję.

Mąż mówił, że jestem przewrażliwiona. Że przecież może się zdarzyć, że coś gdzieś się zawieruszy, pomyli, albo położy nie w tym miejscu gdzie trzeba.

W piątek zabrakło mi jajka do biszkopta. No pech wielki. A, że wieczór był dość późny, mąż w delegacji, dzieci w łóżkach, pobiegłam do sąsiadki pożyczyć nieszczęsne.

Sąsiadka, miła osoba, pożyczyła z uśmiechem i odzywa się w te słowa: "to już mi nie oddawaj, ja kiedyś też brałam od ciebie".
No mówię, że głupieję, bo nie pamiętam...
Sąsiadka: "Nie, nie, no nie było cię wtedy w domu."

Dwa lata temu wyjeżdżając na wakacje poprosiłam o podlewanie roślinek...

home sweet home...

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 2068 (2114)

#46830

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Odwiozłam dzieci do przedszkola i już mam jechać do domu, kiedy dzwoni telefon. Znajoma. Czy mogłabym jechać do miasta obok i odebrać kilka rzeczy?

Ponieważ czasem tak się "wyręczamy", zgodziłam się.
Muszę dodać, że to był pierwszy dzień tegorocznej wiosny. Znaczy, rozjeżdżone błoto na drogach. I choć bardzo ślisko nie było, to w sytuacji awaryjnego hamowania mogło być nieciekawie.

I tak jadę sobie już z rzeczami odebranymi do znajomej, w myślach pijąc kawę, gdy na skrzyżowaniu zapala się czerwone. Staję więc grzecznie jako pierwsza i czekam.
Dodam, że to skrzyżowanie na obwodnicy mojego miasta.
Za krzyżowaniem obwodnica skręca, więc stojący na światłach widzą ją tylko jakieś 100-150 metrów za światłami.

Najpierw widzę we wstecznym lusterku, że zbliża się do mnie jakiś suv. Z prędkością światła. Zaparłam się więc rękami o kierownicę i czekam.

Dla pieszych w tym momencie zapalają się zielone. Nie przeczuwając niczego, wchodzą na jezdnię...
Jakiś przytomny chłopak łapie kobietę za rękę i odciąga na chodnik. Suv przelatuje obok mnie i obok przechodniów pasem do skrętu w lewo i znika za zakrętem.

Myśli w mojej głowie tworzą plątaninę, ale uspokajam się po chwili.

Zapala się dla mnie zielone, więc ruszam. Mam może 50 na liczniku, gdy wjeżdżam w zakręt, w którym zniknął suv.

A tam... środkiem drogi spaceruje dziecko. Dziecko na środku obwodnicy, przecinające ją ukosem. Dziecko, które ma niewiele ponad półtora roku? Dwa lata? Hamulec prawie wypchnęłam przez podwozie. Auta za mną trąbią, a dziecko jak szło tak idzie...

Nagle widzę ruch w krzakach przy drodze. To babcia. Z sankami wnuka. Wygramoliła się z chaszczy i bezstresowo podąża za wnukiem.

Auta za mną znów zaczynają trąbić, teraz jednak chyba na babcię - debilkę. Otworzyłam okno i grzecznie zapytałam, czy już do końca jej zima mózg wyżarła, że chce uśmiercić wnuka?

Na co babcia równie grzecznie odpowiedziała: "Zamknij się gówniaro. Nie widzisz, że do parku na sanki idę?".

Na siłę jej argumentów padłam.

Wnuk przeszedł, babcia przeszła, my pojechaliśmy.

Kawy już nie potrzebowałam...

obwodnica TG

Skomentuj (28) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 825 (883)

#44789

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Tak się złożyło w tym roku, że zostałam przewodniczącą Rady Rodziców w przedszkolu. Oprócz obowiązków typu "proszę podpisać statut przedszkola" i tym podobnych, mam większą lub mniejszą wiedzę o tym, co dzieje się w tym przybytku.
Samo przedszkole jest super. Dzieci lubią panie, panie lubią dzieci. Na samo przedszkole narzekać nie można, bo nawet jeśli dzieje się "coś", to personel, a szczególnie Pani Dyrektor natychmiast reaguje i sprawa jest rozwiązana pozytywnie dla obu stron. Wiem z doświadczenia.

Jak zwykle w takich miejscach, tak i tu mamy "przegląd klas społecznych". Są dzieci bardzo bogatych rodziców, są dzieci rodziców "przeciętnych", są dzieci ewidentnie biedne, jest też kilka dzieci z rodzin patologicznych.

Jednym z moich obowiązków jest też podpisywanie monitów dla rodziców, którzy mają opóźnienia lub spore opóźnienia w opłatach za przedszkole.

I tak, w zeszłym tygodniu podpisałam monit dla pani, która od początku przedszkola zapłaciła 1/10 kwoty, którą zapłacić powinna była od września.
Było to jedyne tak ogromne przypomnienie, reszta dotyczyła zwykle różnicy we wpłatach a stanem faktycznym lub zaległości za zeszły miesiąc.

To, że serce mam miękkie i zbliżają się Święta spowodowało, że zaczęłam dowiadywać się o tę rodzinę. Chciałam pomóc.
Zdarzało się, że pomagaliśmy takim osobom zbiórką ubrań, organizowaniem paczek żywnościowych, poszukiwaniem pracy czy nawet wypełnianiem wniosków do MOPSu.
Niestety, na własną rękę niewiele potrafiłam, więc wtajemniczyłam w sprawę swoją przyjaciółkę, która, jak się okazało, jest znajomą tej rodziny. Daleką, bo mieszka obok rodziców tej pani, ale na początek dobre i to.

Muszę jeszcze dodać, że przyjaciółka jest pedagogiem i psychologiem dziecięcym, więc taktu jej nie brakuje, dlatego zdecydowałyśmy, że ona nawiąże kontakt z panią, a później będziemy działać dalej.

I tak się zaczęło.

Przyjaciółce udało się skontaktować, umówiły się na rozmowę.

Relacja z rozmowy (Panią z zaległościami nazwę Ania):

Pani Ania straciła męża w wypadku samochodowym w zeszłe wakacje. Mąż prowadził firmę, dobrze prosperujący warsztat samochodowy, ale zakład upadł w momencie śmierci męża.
Tak więc pani Ania została z trzema córkami (6, 14, 17) na utrzymaniu, a sama straciła pracę. Szuka jej cały czas. Najstarsza córka urodziła we wrześniu dziecko. Mieszkają w kawalerce, którą udostępniła im matka ojca dziecka, ponieważ ojciec dziecka również się uczy.
Nie mają z czego żyć.

To suche fakty, taki skrót kilkugodzinnej, bardzo emocjonalnej rozmowy Pani Ani i mojej przyjaciółki.

Więc co teraz?

Ano pierwsze: apel na facebooku: o jedzenie, ciuchy, pracę, pomoc jakąkolwiek dla rodziny.

Odzew spory. Powiem szczerze, że znajomi, znajomi znajomych i ich znajomi również, bardzo mile mnie zaskoczyli.
"Dary" posypały się jak z rękawa, były nawet dwie oferty pracy.

Po drugie: przyjaciółka wraz z panią Anią napisały pismo do Dyrekcji przedszkola o umorzenie długu i zwolnienie ze wszystkich opłat dodatkowych. W uzasadnionych przypadkach jest to możliwe.
Pani Ania dostała również z przedszkola aneks do dziewięciogodzinnej umowy, który "opiewał" na pobyt dziecka w przedszkolu w godzinach bezpłatnych.

Sumując: wszyscy poszli pani Ani na rękę.

Przyjaciółka wzięła więc panię Anię do samochodu i zawiozła do MOPSu, żeby dokończyć "dzielo pomocy".

Pani Ania opierała się, ale w końcu weszły do pokoju i...MOPS pomocy nie udzielił.

Chcecie wiedzieć dlaczego?

A dlatego, że mąż pani Ani żyje i prowadzi warsztat, tyle, że przeniósł siedzibę do sąsiedniego miasta.
Pani Ania nie pracuje, ale jest zatrudniona w firmie męża.
Mieszkają w kawalerce, którą wynajmują, przy czym najstarsza córka nie ma dziecka. A kawalerkę wynajmują, bo budują dom w mieście, gdzie przeniósł się warsztat...

Na płaczliwie zadane pytanie przyjaciółki, dlaczego kłamała, pani Ania odpowiedziała, że budowa zżera im całe fundusze, więc ona naprawdę nie ma na przedszkole... I czy Rada Rodziców rozpatrzy jej prośbę o anulowanie długów? Ano rozpatrzy, pismo wpłynęło, zagłosować trzeba, ale już ja się postaram...

Dziś widziałam ją podjeżdżającą pod przedszkole vw cc. Aż zrobiło mi się słabo...

Słowo wyjaśnienia: paczki, ciuchy i reszta "darów" znalazły nowych właścicieli. Tych, którzy potrzebują naprawdę.
No i dwie osoby mają pracę :-)

Tyle dobrego na Święta.

przedszkole oszustwo

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1197 (1239)

#42582

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Dziś o szczycie głupoty ;-)

Parking pod moim blokiem (parkujemy prostopadle do drogi osiedlowej) mieści w porywach do 10 samochodów, więc często trzeba parkować wzdłuż chodnika pod klatką (po drugiej stronie ulicy), bo zwyczajnie brakuje miejsca.
Na wspomnianym parkingu jest jedno miejsce dla inwalidów (jedno z czterech(!) na całym osiedlu). A jest dlatego, że w klatce obok mieszka pan, który "wychodził" to miejsce w ADM. Zbierał podpisy przez prawie miesiąc i udało się! Pracownik ADM łaskawie przyszedł i wymalował kopertę i znak na kostce, że to dla niepełnosprawnych.

Dodać jeszcze muszę, że sąsiad, który "załatwił" to miejsce jest osobą niepełnosprawną. Nikt nie wie tak naprawdę co mu jest, ale jest bezsprzecznie, bo ma zalaminowaną kartę parkingową osoby niepełnosprawnej, którą zawsze ma za szybą samochodu. Jednego z dwóch.
Wspomnę też, że ja takową kartę również posiadam, ale z niej nie korzystam. Wychodzę z założenia, że moja niepełnosprawność nie przeszkadza mi w szukaniu miejsca do zaparkowania, ani też do dojścia kilkunastu metrów do klatki czy innego sklepu. Ale mam ją zawsze w aucie, bo w domu mi nie jest potrzebna ;-)

I tak w poniedziałkowy poranek wychodzę z dzieciakami do przedszkola. Zimno jak nie wiem, więc szybko pakujemy się do auta i ruszamy.
A że auto miałam zaparkowane pod klatką przeciwnie do kierunku w którym mieliśmy jechać, wycofałam na jedyne wolne miejsce. Na święte miejsce pana piekielnego.
Nie zdążyłam zmienić biegu, a już wiedziałam, że będą kłopoty.

Pan sąsiad jakby na to czekał. Podjechał swoim autem i zwyczajnie mnie zablokował.
Gdy już otrząsnęłam się z szoku, wyszłam z auta i zapytałam o co chodzi?
Ano chodzi o to, że zajęłam jego miejsce. Ale przecież nie zajęłam, tylko wycofuję. Zajęłam i koniec. Nie zajęłam. Zajęłam, przecież to jego, JEGO miejsce. Jak jego, skoro nie ma danych rejestracyjnych na miejscu? No bo to on załatwił. Ale nie ma wykupionego abonamentu? Nie, bo nie musi, bo to i tak jego miejsce.

Pomyślałam, że nie będę się z debilem kłócić, tylko pokażę mu, że ja też mogę stawać na tym miejscu. Wyjęłam z auta kartę parkingową i podsunęłam mu pod nos. Efekt? Karta opluta. Dlaczego? Bo on swoją kartę ma dłużej.

Zadzwoniłam więc po straż miejską, niech przyjadą i wyjaśnią sytuację, bo przecież nie będę stała jak ta głupia i kłóciła się z gościem, do którego nic nie dociera.

Straż przyjechała po piętnastu minutach.

Jak zobaczyli, kto zacz, uśmiali się najpierw serdecznie, później kazali mówić.

Wersja sąsiada: wjechała na moje miejsce!
Moja wersja: chciałam tylko wycofać.

Efekt: Mandat dla sąsiada za zablokowanie możliwości wyjazdu.

Do przedszkola spóźniliśmy się prawie godzinę.

parking pod blokiem osiedle

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 946 (984)

#40866

przez (PW) ·
| Do ulubionych
No i mamy kolejną tragedię.

Mieszkam w bloku, na samym skraju osiedla. Z mojego balkonu widać skrzyżowanie obwodnicy z dość ruchliwą drogą podporządkowaną. Droga ta łączy dwa osiedla, a co za tym idzie, jest tą "najważniejszą" w dotarciu do centrum miasta.

Od kiedy pamiętam, średnio raz w tygodniu słyszymy BUM! Zdarza się, że słyszymy to dwa razy dziennie, czasem jest dwa tygodnie przerwy.

Znaki, które stoją przed skrzyżowaniem są notorycznie ignorowane. Wiadomo, że "STOP" zobowiązuje, ale zakaz skrętu w lewo? Zapomnijcie. Można zacwaniakować i skręcić, przecież nic się nie dzieje. To nic, że kilkadziesiąt metrów dalej można spokojnie nawrócić, albo przejechać przez osiedle.

I tym sposobem dziś właśnie zginął motocyklista. W tym roku już n-ty. Nie licząc skasowanych aut i ofiar pieszych. Nie licząc dzieci, pasażerów skasowanych aut.

Policja, pomimo naszych (mieszkańców) interwencji, bezradnie rozkłada ręce.
Prosiliśmy o sygnalizację świetlną: nie można, bo światła byłyby za gęsto, prosiliśmy o patrole: za mało funkcjonariuszy, prosiliśmy o znak "czarny punkt" (w chwili obecnej to około 20 zabitych i 300 rannych): miejsce nie spełnia wymogów(!).
Sami już nie wiemy o co prosić teraz.

W chwilach takich jak ta, kiedy za oknem widzimy smutno migające koguty trzech służb i najczarniejszy worek na ziemi, każdy z nas myśli, że przecież mamy rodziny. Oni też mieli.

W odległości około 700 metrów od tego skrzyżowania jest przejście dla pieszych na obwodnicy, od zawsze nieoświetlone (z jednej strony ogródki działkowe, z drugiej domki jednorodzinne w odległości około 100 metrów od ulicy).
Na przejściu kiedyś (kilka miesięcy temu) zginęła moja znajoma, potrącona przez TIRa. Po tym incydencie oświetlono drogę do pasów. Też po naszej interwencji. Tyle ustępstw.

obwodnica Tarnowskie Góry

Skomentuj (39) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 721 (787)

#40605

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Standardowo o Służbie Zdrowia, a jakże ;-)

Na przełomie 6/7 miesiąca ciąży z córeczką, bawiłam się z synkiem. Siedzieliśmy przy stoliku i coś tam sobie rysowaliśmy. Ktoś zadzwonił do drzwi, więc wstałam i poszłam otworzyć. Sprawę załatwiłam i przyszłam znów do synka. Kiedy siadałam, zachwiałam się i uderzyłam dość mocno brzuchem w róg stolika. Na tyle mocno, że się wystraszyłam. Ciąża nie była zagrożona, mała rozwijała się prawidłowo, ale taki wstrząs mógłby jej zaszkodzić. Dodam jeszcze, że już wieczorem pod pępkiem miałam siniaka wielkości grejpfruta.

Oczywiście prawie zupełnie spanikowana po uderzeniu, zadzwoniłam do męża, żeby w te pędy przyjechał do domu, bo ja muszę na pogotowie.
Mąż przyjechał, ja wybyłam.

Na SORze natychmiast posadzono mnie na wózek i przetransportowano na ginekologię. Jeden z lekarzy zrobił mi usg i stwierdził, że mała ma się dobrze, nic się jej ani mi nie stało. I jakby coś, proszę szybko przyjechać, zajmiemy się panią...
Uspokojona pojechałam do domu.
I to w sumie nic takiego, bo pewnie takich wypadków jest więcej, a na samą "obsługę" na SORze narzekać nie mam prawa.

Ale sytuacja ma, niestety, swój ciąg dalszy.

Tu muszę dodać jeszcze, że mam niedosłuch. 15% na ucho lewe i 50% na ucho prawe. Noszę aparat słuchowy.

Do dnia porodu nie było żadnych niepokojących objawów. Mała nie śpieszyła się na świat i wspólnymi siłami udało nam się ją zmusić do opuszczenia bezpiecznego lokum ponad tydzień po terminie :-)

Szczęście wielkie, bo mała zdrowa, 10 na 10 w skali Apgar, różowiutka i ciepła :-)

Pierwsza doba po porodzie: małą zabierają na przesiewowe badanie słuchu, rutyna. Mija godzina, dwie, trzy... Zaniepokojona idę zapytać o co chodzi? Ano chodzi o to, że problem ze słuchem jest. Ale jak to? Ano tak właśnie, że mała ma problem z uszami.
Wierzcie lub nie, przed oczami miałam mroczki, a z nich wyłaniać się zaczęły lekcje języka migowego dla całej rodziny, małe aparaciki, operacje przewodów słuchowych... Ogólnie panika.
Wiem, że ludzie głusi radzą sobie calkiem nieźle w społeczeństwie, ale taka wiadomość dla matki dzień po porodzie nie jest tą wymarzoną.
Poszłam do sali, położyłam się na łózku i zaczęłam płakać.
Nagle wchodzi pielęgniarka z moim zawiniątkiem, i jak nie popchnie łóżeczka w stronę mojego łóżka. Zerwałam się i, na szczęście, łóżeczko złapałam. Gdybym była choć sekundę wolniejsza, mała zaryłaby sprzętem w kaloryfer.
Zszokowana, zapytałam o co chodzi? No, mała ma problem. Problem ze słuchem? No! Czy to znaczy, że może być głucha? Ano, może być i głucha! Odwrót na pięcie. I tym sposobem zostałyśmy same ze swoimi problemami.

Lekarz na obchodzie: ale przecież pani też jest głucha, to o co chodzi? No i uderzyła pani w siódmym miesiącu małą, to co się dziwić? A w ogóle dziwne jest, że synek zdrowy! Bo jak to? Pani głucha, córka głucha, a on? Wybryk jakiś.

Następnego dnia znów wzięli małą na badania, bo bywa czasem, że maź zostaje dzieciakom w uszkach i badanie wychodzi źle, dlatego trzeba je powtórzyć.
Pielęgniarka, która przywiozła małą po badaniu: no mówiłam, że głucha. Musiała się pani tak mocno uderzyć w brzuch? A zresztą i tak jest pani głucha, więc właściwie to nie zmienia faktu.

I tak, zostawiona sama sobie, obarczona poczuciem winy za ułomność córeczki, musiałam wziąć się w garść. Mąż, rodzina, przyjaciele, wszyscy mnie wspierali. Dobrze, bo gdyby nie oni i nasza pani pediatra, pewnie nie dotrwałabym do badania słuchu w klinice w Gliwicach.

Happy end: nasza pani pediatra zjawiła się w szpitalu i ona, jako jedyna z całego "medycznego towarzystwa", wytłumaczyła mi na czym rzecz polega.

Zważywszy na moją wadę słuchu i (lub) uderzenie w brzuch w ciąży, mała może mieć niedosłuch lub być zupełnie głucha.
Trzeba się umówić do Gliwic, tam robią dzieciom badanie słuchu w (zdaje się) drugim miesiącu życia. To ona nas umówiła.
A zanim jeszcze, musimy zwracać uwagę na tzw. odruch moro. Dla niewtajemniczonych (w najprostszych słowach): przy głośnym dźwięku maluch powinien wyrzucić rączki w górę. Mała tego nie robiła.
Do tego, przy każdej kąpieli należy dość mocno "chlapać" uszka małej, by ewentualna maź płodowa z nich wypłynęła (przy zdrowych dzieciakach taka czynność jest niewskazana).

A teraz wyobraźcie sobie: czytam, mała śpi obok mnie, mały bawi się z tatą i nagle jak nie grzmotnie w ścianę! Aż się blok zatrząsł. A mała wyrzuca rączki w górę!
Później byliśmy już tylko "niedobrymi" rodzicami, bo klaskaliśmy, uderzaliśmy w ścianę i płakaliśmy ze szczęścia ;-)

Późniejsze badania potwierdziły, że była to tylko i wyłącznie maź płodowa w uszkach.

szpital jak zwykle

Skomentuj (42) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 945 (1037)