Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#37589

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jakiś miesiąc temu wracaliśmy samochodem z zakupów, gdy naszym oczom ukazał się taki oto obrazek:
Kilka aut przed nami na ulicę na pasach(!) wszedł kot. Żaden z samochodów nawet nie zwolnił, ale na szczęście nie jechali dużą prędkością, gdyż ruch był dość zagęszczony. Kot w pewnym momencie chyba się wystraszył samochodów, bo zawahał się i chciał wrócić. Nie zdążył, został uderzony o bok jednego z nich i upadł. Próbował się jeszcze od razu podnieść, ale nie dał rady i padł jak długi. Byliśmy w jeszcze sporej odległości a ja już krzyczałam do męża żeby się zatrzymał i nerwowo łapałam za kalmkę, aż musiał na mnie wrzasnąć, żebym nie wpadała w histerię. Bałam się, że któryś z kolejnych nadjeżdżających samochodów go rozjedzie, a musiałam sprawdzić, czy żyje.

Żył. Dyszał ciężko, parskał krwią, miał otwarte oczy, ale chyba był ogłuszony. Stałam nad nim próbując go osłonić od piekącego słońca i z tych nerwów nie wiedziałam co zrobić. Kazałam samochodom objeżdżać bokiem, jednocześnie bałam się dotknąć kota a trzeba go było zdjąc z ulicy. Na szczęscie w tym czasie mąż obleciał pobliskie sklepy i przybiegł z kartonem. Zapakowaliśmy go do kartonu, do bagażnika (mamy combi) i szybko w drogę szukać weterynarza. Na nasze i kota nieszczęście była akurat niedziela i do tego godziny południowe, czyli sjesta.

W pierwszej klinice pocałowaliśmy klamkę, ale na szczęscie był napisany numer telefonu. Dzwonimy. Skierowano nas do jakiegoś ośrodka czynnego ponoć cała dobę. Odezwała się automatyczna sekretarka. Dyktuje jakiś inny numer. Dzwonimy. Pan na urlopie. Podają nam numer do schroniska. W schronisku podają nam numer do Straży Miejskiej. W Straży z powrotem do tego ośrodka, do innego zakładu, do innej kliniki. I tak wkółko. Juz nawet nie wiem jak to było dokładnie, bo to nie ja rozmawiałam, tylko mąż, ale wiem, że co chwilę notował inny numer telefonu i przez półtorej godziny nie było osoby odpowiedzialnej. W końcu po długim czasie udało mu się pozozmawiać z dyżurującym weterynarzem. I co usłyszał?

Że jak to jest jakiś bezdomny kot to takich ginie po dzisięc dziennie i on się nie będzie nawet fatygował do ambulatorium bo on ma dzisiaj wolne. I w ogóle to "zróbcie co chcecie z tym kotem".

A myślałam, że weterynarze to ludzie z wyjątkowym sercem do zwierząt...

PS: Kot w każdym razie na złość im wszystkim przeżył! Poprawiało mu się z minuty na minutę i jak jechalismy do domu, to juz chodził po samochodzie, stał na łapkach i wyglądał przez okno.

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 138 (210)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…