Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

minimum

Zamieszcza historie od: 11 sierpnia 2012 - 11:57
Ostatnio: 11 sierpnia 2012 - 11:57
  • Historii na głównej: 2 z 3
  • Punktów za historie: 1711
  • Komentarzy: 4
  • Punktów za komentarze: 29
 

#37587

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mieszkam wraz z mężem w Krainie Makaronu. Oboje pracujemy w czterogwiazdkowym hotelu jako kelnerzy. Oprócz nas jest jeszcze kilkoro innych kelnerów (a raczej kelnerek, bo mój mąż to nasz rodzynek), każde z nich zasługuje na osobną historię.
Ale dzisiaj o dyrektorze.

Jako, że od zeszłego tygodnia postanowił otworzyć w hotelu również restaurację dla klientów indywidualnych (dotychczas serwis obejmował tylko śniadania i ewentualnie czasem zorganizowane kolacje dla grup), tak więc cały tydzień nie wychodzi i wszystkiego dogląda, również wieczorami.
Wczoraj wypadła moja (druga pod rząd) zmiana. Wchodzę, witam się.

Dyrektor (D): Minimum, pani przyjdzie tu do mnie na chwilę.
Ja (J): Co sie stało?
D: Proszę pamiętać aby na przyszłość pisać na zamówieniu zawsze numer pokoju klienta.
J: Wiem o tym, przecież wczoraj na wszystkich zamówieniach były wpisane.
D: No ja wiem, ale ja mówię na przyszłość, bo jak nie będą wpisane, to będzie zamieszanie potem.
J: Ale przecież je wpisuję, więc w czym problem?
D: No, żeby wpisywać.

10 min. później.
J: Dyrektorze mam tylko 18 brązowych serwetek, czy mam w związku z tym rozłożyć białe? (wiem, że mu się nie podobają i zaraz każe mi zmieniać jak się nie zapytam)
D: Nie, ile ich jest?
J: Osiemnaście.
D: To pani rozłoży osiemnaście miejsc, przecież więcej osób na pewno nie przyjdzie.

Po pół godzinie.
D: A dlaczego na tej sali jest tak mało nakryć? Przecież to brzydko wygląda!

Potem...
Dzwoni do kuchni.
D: Minimum, gdzie pani jest?! Kelner musi być na sali, to brzydko wygląda jak sala jest pusta! Przecież klienci siedzą!
J: Wiem, że siedzą, wzięłam od nich zamówienie, podałam napoje i kroję dla nich pieczywo.
D: A dlaczego kucharz nie kroi? Co kucharz robi?
J: Jedzenie dla nich!
D: Acha.
Rozłączył się.

Potem:
D: Minimum, jak pani rozmawiała z tymi klientami przy szóstce, to tamci przy dwójce wyglądali jakby coś chcieli. Musi mieć pani oczy dookoła głowy, przypominam!

Potem:
D: A macie owoce na jutro rano???
J: Nie wiem, przecież zamówienia na rano robią ranne zmiany. Mnie dzisiaj nie było na rano, więc nie wiem czy ktoś coś zamawiał czy nie.
D: Musicie się orientować, musicie ze sobą uzgadniać, ja nie mogę o wszystkim myśleć. Muszę zadzwonić do Anny... (osoba odpowiedzialna za zamówienia).
10 sekund później, jak tylko zszedł ze schodów i wziął do ręki tel. na recepcji.
D: Dzwoniła już pani do Anny?
J: A miałam dzwonić?
D: Ja zadzwonię.

D: A dlaczego klienci siedzą bez kart? Dlaczego im pani kart nie podała?
J: Bo pan zrobił tylko cztery, a właśnie są w użyciu. To co mam niby zrobić?!
D: To niech się pani do nich uśmiechnie.

O cierpliwości....

Skomentuj (21) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1003 (1071)

#37597

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Kilka kwiatków z logiki naszego dyrektora hotelu:

1. Po przyjęciu towaru jogurty nie mogą stać poza lodówką nawet 10 min. bo OD RAZU się psują.
Ale gdy stoją 4h dziennie na bufecie to się nie psują.

2. Szynka pokrojona na grubość 1,5mm jest jadalna, a ta pokrojona na 2mm jest niejadalna

3. W czasie śniadania na bufecie szklanki mają stać denkami do góry, ale pół godziny później podczas coffee breaku mają stać denkami do dołu bo to przecież niehigieniczne.

4. Bufet o godzinie 9:59 (zamykamy o 10) ma wyglądać tak, jak o 7 rano i klient ma znaleźć wszystkie rodzaje rogalików (więc jak zostanie zjedzony jeden smak szybciej to chyba mamy walczyć o ostatniego rogalika, żeby został?).
Ale jeśli zostanie za dużo, to jest nasza wina, bo jesteśmy nieoszczędni i na pewno za dużo zrobiliśmy.

Skomentuj (5) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 433 (565)
zarchiwizowany

#37589

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Jakiś miesiąc temu wracaliśmy samochodem z zakupów, gdy naszym oczom ukazał się taki oto obrazek:
Kilka aut przed nami na ulicę na pasach(!) wszedł kot. Żaden z samochodów nawet nie zwolnił, ale na szczęście nie jechali dużą prędkością, gdyż ruch był dość zagęszczony. Kot w pewnym momencie chyba się wystraszył samochodów, bo zawahał się i chciał wrócić. Nie zdążył, został uderzony o bok jednego z nich i upadł. Próbował się jeszcze od razu podnieść, ale nie dał rady i padł jak długi. Byliśmy w jeszcze sporej odległości a ja już krzyczałam do męża żeby się zatrzymał i nerwowo łapałam za kalmkę, aż musiał na mnie wrzasnąć, żebym nie wpadała w histerię. Bałam się, że któryś z kolejnych nadjeżdżających samochodów go rozjedzie, a musiałam sprawdzić, czy żyje.

Żył. Dyszał ciężko, parskał krwią, miał otwarte oczy, ale chyba był ogłuszony. Stałam nad nim próbując go osłonić od piekącego słońca i z tych nerwów nie wiedziałam co zrobić. Kazałam samochodom objeżdżać bokiem, jednocześnie bałam się dotknąć kota a trzeba go było zdjąc z ulicy. Na szczęscie w tym czasie mąż obleciał pobliskie sklepy i przybiegł z kartonem. Zapakowaliśmy go do kartonu, do bagażnika (mamy combi) i szybko w drogę szukać weterynarza. Na nasze i kota nieszczęście była akurat niedziela i do tego godziny południowe, czyli sjesta.

W pierwszej klinice pocałowaliśmy klamkę, ale na szczęscie był napisany numer telefonu. Dzwonimy. Skierowano nas do jakiegoś ośrodka czynnego ponoć cała dobę. Odezwała się automatyczna sekretarka. Dyktuje jakiś inny numer. Dzwonimy. Pan na urlopie. Podają nam numer do schroniska. W schronisku podają nam numer do Straży Miejskiej. W Straży z powrotem do tego ośrodka, do innego zakładu, do innej kliniki. I tak wkółko. Juz nawet nie wiem jak to było dokładnie, bo to nie ja rozmawiałam, tylko mąż, ale wiem, że co chwilę notował inny numer telefonu i przez półtorej godziny nie było osoby odpowiedzialnej. W końcu po długim czasie udało mu się pozozmawiać z dyżurującym weterynarzem. I co usłyszał?

Że jak to jest jakiś bezdomny kot to takich ginie po dzisięc dziennie i on się nie będzie nawet fatygował do ambulatorium bo on ma dzisiaj wolne. I w ogóle to "zróbcie co chcecie z tym kotem".

A myślałam, że weterynarze to ludzie z wyjątkowym sercem do zwierząt...

PS: Kot w każdym razie na złość im wszystkim przeżył! Poprawiało mu się z minuty na minutę i jak jechalismy do domu, to juz chodził po samochodzie, stał na łapkach i wyglądał przez okno.

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 138 (210)

1