Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#38914

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Zdarzył nam się w godzinach wieczornych wypadek, w wyniku którego młody koń zerwał sobie płat duży skóry z klatki piersiowej. Gówniarz dostał białej gorączki i zanim udało nam się go ogarnąć, zapobiec dalszym uszkodzeniom ciała i jakkolwiek zabezpieczyć ranę, zdążyliśmy znienawidzić jego, siebie nawzajem i wszelkie siły wyższe.

Mój niezawodny przyjaciel weterynarz był akurat zajęty, jakiś skomplikowany poród, syf i malaria, nie mógł ruszyć się stamtąd jeszcze parę godzin. W obliczu konieczności szybkiego i efektywnego przymocowania "skalpu" z powrotem do właściciela, rozpoczęłam poszukiwania alternatywy.
Podkreślić trzeba, że każdy telefon rozpoczynałam komunikatem, jak się nazywam, przedstawiałam sytuację i pacjenta oraz podawałam miejsce, w które trzeba by dojechać.

Zadzwoniłam na najbliższy weterynaryjny "ostry dyżur", pomoc można tam uzyskać podobno 24/7. Pan zameldował, że rozumie, że bardzo chętnie, ale on nie może opuścić przychodni, bo jest sam. Pytam więc, czy w przypadku niemożności dowiezienia zwierza na miejsce są jakiekolwiek szanse na uzyskanie od nich wsparcia.
"Czasami tak, dziś absolutnie nie. Ale proszę się nie przejmować, to przecież tylko koń."

Szlag mnie trafił i krew nagła zalała.
Ale nic, nie zniechęcałam się, dzwoniłam dalej. Na zegarze już po 22:00, więc nikt nie kwapił się, żeby odebrać telefon. Wreszcie - sukces. Pan wypytywał, dociekał, wydawał się bardzo rzeczowy... Rozmawialiśmy już jakieś 20min, gdy na moje n-te pytanie, czy przyjedzie, odpowiedział, że nie, ponieważ tak właściwie to on teraz jest na wakacjach, ale bardzo żałuje, bo to ciekawy przypadek.

Zameldowałam chłopakom, żeby pochowali przede mną niebezpieczne narzędzia i wróciłam do dzwonienia. W końcu, nareszcie! Pan przyjedzie, oczywiście, on już się ubiera i podąża do nas. Zaproponowałam, że wyjadę po niego, żeby się biedny nie zgubił na tym wygwizdowie po drodze do stajni.
Prawie przyrosłam do siedzenia, facet pokonywał 20km przez półtorej godziny. Ale udało się, dotarł, tylko... po wejściu do stajni lekko pozieleniał.
- To o konia chodziło?! - zapytał, z nielichym przerażeniem w oczach.
- Tak, podkreśliłam to co najmniej trzy razy w czasie rozmowy.
- Ale żywy koń?! Przecież ja do tego bydlaka nie podejdę!
Obrót na pięcie, szybki odwrót do samochodu i w długą. Popatrzyliśmy się na siebie z ekipą, nie wiedząc, czy się śmiać, czy płakać, czy może dogonić i zutylizować. Dobrze, że chociaż pacjent już skapitulował i zaprzestał prób unicestwienia nas i samego siebie.

Na tarczy 2:45, zabrakło mi kontaktów w książce adresowej. Mój Mężczyzna, bezlitośnie zwleczony z wyra, przeszukiwał internet. Wtem nadchodzi wybawienie - telefon, znajomy wet uratował źrebaka i melduje, że jest już wolny, więc może wpaść, jeśli młody jeszcze niepozszywany. Robótki ręczne zakończyliśmy przed 4:00. Koń poskładany w jeden kawałek, mam nadzieję, że szybko dojdzie do siebie.

Przed chwilą odebrałam telefon - dzwonił wet, który ewakuował się w podskokach na widok konia. Pytał, czy ktoś nam pomógł, czy wszystko dobrze. Zdążyłam pomyśleć, że chyba jednak fajny z niego człowiek, kiedy stwierdził, iż... jestem mu winna za dojazd 200 złotych polskich.
Spytałam, czy aby w drodze powrotnej, w czasie ucieczki ze stajni, nie przyrżnął w coś mocno głową.

Ma ktoś może tanio odsprzedać karabin?...

"nie-ludzcy" lekarze

Skomentuj (54) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1119 (1205)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…