Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#43391

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Czytając ostatnio kilka szkolnych historii przypomniałam sobie wiele sytuacji z tych czasów. Przytoczę Wam jedną, która wyjątkowo zapadła mi w pamięć... Trochę piekielna, ale we mnie budzi głównie śmiech ;)

Chodziłam ja sobie do liceum. Jednego z dwóch najlepszych w moim miasteczku, na wysokiej pozycji w województwie, mającym wspaniałą tradycję etc. Trzy lata tłuczenia nam do głowy, że powinniśmy być dumni z naszego LO zrobiły swoje ;) Moją wychowawczynią była Szanowna Pani Profesor Historyczka, której wiedza była na raczej marnym poziomie i nie potrafiła jej w żaden sposób przekazać. Ponadto była baaaardzo przewrażliwiona na punkcie swoich wychowanków, więc nie miała z nami łatwo (ucieczka jednego ucznia z ostatniej lekcji, albo wyjście na długiej przerwie z budynku szkoły powodowały u niej niemal atak serca). Nie byłam jakimś wielkim "łobuzem" w liceum - czasem się nie przyszło, raz na jakiś czas poszło się między lekcjami na papierosa - ot, licealna codzienność. Popularność wśród nauczycieli zyskałam głównie dzięki temu, że nie boję się wyrażać swojego zdania, co większości kadry wybitnie się nie podobało. Mówi się trudno - przywykłam do tego, że jestem "tępiona" za dyskusje szkole, więc spływało to po mnie jak po kaczce.
Ad rem: zdecydowałam się na zdawanie historii w wymiarze rozszerzonym, a znając moją SPPH postanowiłam całkowicie olać to, co przerabiane jest przez nią na lekcjach (i uczyć się tylko do sprawdzianów), a przygotowywać się do tego indywidualnie. SPPH w klasie maturalnej podzieliła ucznów na osoby zdające historię i osoby niezdające. Te pierwsze siedziały po jednej stronie sali i uczestniczyły w lekcji, a reszta mogła siedzieć i robić co innego, pod warunkiem, że są cicho. Mimo iż bardzo chciałam siedzieć po drugiej stronie sali to zostałam zmuszona do siedzenia wśród "historyków". Na niewiele to się zdało, bo zazwyczaj kończyło się to na tym, że ukrywałam się w dogodnym miejscu i rozwiązywałam krzyżówki starając się być niezauważona przez SPPH. Pewnego pięknego dnia, wciągnięta w wyjątkowo trudne sudoku czuję jak koleżanka z ławki trąca mnie w rękę i przerażona mówi, że jestem wzywana do odpowiedzi. Cóż - nie mam pojęcia w którym wieku w ogóle jesteśmy, ale idę - a nuż coś pamiętam :) Podchodzę do mapy - II WŚ. Uśmiech numer 6, mój ulubiony temat. Dostaję pytanie: działania na froncie wschodnim. Zaczynam odpowiadać - od początku opisuję najważniejsze wydarzenia, podaję daty, pokazuję miejsce, mówię o dowódcach, krótko opowiadam o działaniach wojennych itd. - po prostu wszystko, co przyszło mi na myśl. Mówię tak i mówię, w pewnym momencie SPPH mi przerywa i z wielkim wyrzutem w głosie mówi:

[SPPH] Kalulumpa! Przecież my tego jeszcze nie braliśmy! Ten temat przerobiliśmy tylko do połowy!
[JA] Eeee... Przepraszam, ale nie mam pojęcia co my w ogóle przerabiamy, ponieważ uczę się do matury własnym tokiem.
[SPPH] Ale jak to tak?! Tak nie można! Ty masz OBOWIĄZEK być przygotowana na każde zajęcia! Inaczej NIE ZDASZ MATURY!
[JA] Yyyy... Przepraszam, ale przecież odpowiedziałam na Pani pytanie, powiedziałam nawet o rzeczach, których jeszcze nie braliśmy, więc nie widzę powodu dla którego mój nadmiar wiedzy miałby poskutkować niezdaniem przeze mnie matury...
[SPPH] Masz być przygotowana na każde zajęcia!
[JA] Przecież jestem...
[SPPH] Może i masz wiedzę, ale za Twoje olewatorskie podejście do przedmiotu dostajesz plus dopuszczający.

Lekko mnie to zszokowało, nie powiem. Postanowiłam się upewnić

[JA] Co proszę? Chyba się przesłyszałam...
[SPPH] Nie, dobrze usłyszałaś. Nie mogę sobie pozwolić na to, by ktoś w taki sposób traktował moje zajęcia!

Zaczęłam się śmiać, powiedziałam dziękuję i wróciłam wreszcie do mojego sudoku :)

Wiecie co jest najzabawniejsze w tym wszystkim? Że dzięki mojemu olewatorskiemu podejściu do przedmiotu maturę z historii zdałam jako jedna z najlepszych w klasie (w szkole zresztą też), a na świadectwie mam dwie piękne oceny dopuszczające z zajęć prowadzonych przez SPPH :)

I uprzedzając pytania - nie kłóciłam się, bo to nie miało sensu. Na ocenach mi nie zależało, a swoje i tak wiedziałam. Za to po odebraniu świadectwa maturalnego mogłam z dziką satysfakcją podejść do niej i powiedzieć wprost, że moja dwója na świadectwie jest więcej warta niż piątki i szóstki jej klasowych lizusów... ;)

ogólniak

Skomentuj (24) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 164 (292)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…