Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#48150

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Jak już wspominałam, uczę języka angielskiego. Pracuję z dziećmi w szkole językowej. Nauka intensywna.

Mam taką zasadę, że nawet z najmłodszymi dziećmi staram się prowadzić zajęcia z użyciem jak największej ilości języka obcego, wspartego gestem czy obrazkiem. Działa to bardzo dobrze. Z dziećmi nieco starszymi, takimi w trzeciej/czwartej klasie (w zależności od grupy i tego, jak długo się z nami uczą) wprowadzam zasadę, że podczas zajęć używamy tylko języka angielskiego. Wszyscy, uczniowie też. I w komunikacji ze mną, i w komunikacji między sobą. W razie jakiegoś większego problemu wiedzą, jak poprosić o pozwolenie na użycie języka ojczystego i gdy widzę, że może chodzić o coś, czego dziecko jeszcze za żadne skarby nie wyrazi po angielsku, zezwalam. Takich sytuacji jednak jest niewiele. Stosuję również system motywacyjny nagradzający mówienie po angielsku. Pokazuję im, jak w prosty sposób za pomocą opanowanych przez nich słów i struktur można się skutecznie komunikować. Że wcale nie trzeba powiedzieć "Proszę pani, czy mogłaby pani pomóc mi w rozwiązaniu zadania trzeciego, ponieważ nie wiem, jak je zrobić?" gdyż tę samą myśl można przekazać mówiąc "Help! Exercise 3" - a to każde z nich potrafi ;)

Wprowadzenie tej zasady zazwyczaj kończy się tym, że przez pierwszy miesiąc dzieci marudzą i przez pierwszy miesiąc (no, czasem 2 tygodnie, jak grupa gadatliwa) mam względną ciszę na zajęciach i skupienie, a potem jednak potrzeba komunikacji wygrywa i się wszyscy rozgadują do tego stopnia, że potrafią się zapomnieć i jeszcze schodząc po schodach po zajęciach dzieci prowadzą zaciętą dyskusję po angielsku. Aż miło popatrzeć. I zawsze rodzice byli zadowoleni.

Trafiła mi się jednak pewna grupa, która mnie załamała. Przejęłam ją w czwartym roku uczenia się w naszej szkole. Znowu nie dzieci mnie załamały, dzieciaki cudowne, grupa rozgadana jak mało która, fantastycznie sobie radzą. Załamały mnie mamy w grupie, broniące swoich dzieci jak lwice. Dzieci dość duże, uczą się dodatkowo angielskiego już czwarty rok i naprawdę dużo potrafią. Moją zasadę wprowadzałam skutecznie w grupach krócej się uczących. Mamusie jednak naskakiwały na mnie, jakbym nie wiadomo, jaką krzywdę ich dzieciom robiła. Bo były mocno zaniepokojone tym, że... na dodatkowych zajęciach z angielskiego mówię do dzieci po angielsku i wymagam tego samego od moich uczniów. Organizowane były liczne spotkania ze mną, narady, ja tłumaczyłam swoje, mamusie swoje. Bo dzieci będą miały tiki nerwowe. I będą się moczyć w nocy ze stresu! Jak ja śmiem tak stresować ich pociechy! Tymczasem grupa błyskawicznie się zaadaptowała do nowej zasady i radzą sobie po prostu rewelacyjnie. Aż miło ich się słucha. Wszystkich, co do jednego. I cieszą się jak szaleni, że to jedyne zajęcia, na których nauczyciel nie strofuje ich za gadanie z koleżanką z ławki podczas pracy - pod warunkiem, że gadają po angielsku.

Zastanawiam się jednak, co jest nie tak z tym światem. Rodzice posyłają swoją pociechę na dodatkowe zajęcia językowe, płacą za to i mają pretensje, że człowiek ich uczy. Rozumiem, że powinniśmy sobie prowadzić luźne pogawędki po polsku, żeby się dzieci nie zestresowały?

Skomentuj (53) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 755 (833)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…