Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#49056

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Historia FrauRyszardy przypomniała mi o moich perypetiach z paniami w dziekanacie. Problem był z moim dyplomem. A konkretnie z tym, że go nie było.

W pocie czoła naskrobałam swoją pracę magisterską, obroniłam i czekam na papierki. Było to już lata temu, więc nie pamiętam za dobrze, jaki uczelnia miała termin na sporządzenie ich, ale po tym terminie dyplomu oczywiście nie było. Nawiedzałam dziekanat, ale nie ma i nie ma. Panie coś tam tłumaczą, że wszystkie dyplomy się spóźniają, że jest jakiś problem z suplementami itd itp. - nie wnikam już w szczegóły, bo nie robiłam notatek z tych wywodów a pamięć jednak zawodna.

Od września po ukończeniu studiów miałam rozpocząć pracę w szkole. Żeby móc ją rozpocząć, musiałam się wylegitymować uprawnieniami, czyli w praktyce przynieść w zębach dyplom ukończenia uczelni wyższej, którego nie posiadałam. Pani w dziekanacie starała się być pomocna i wystawiła mi zaświadczenie o tym, że studia ukończyłam i "magazynierem" pełną gębą już jestem. Niestety w świetle naszych przepisów takie zaświadczenie nie jest honorowane, a że studia jednolite i licencjatu się nie robiło, formalnie trzeba mnie było uznać za osobę z wykształceniem średnim.

Na szczęście w kwestii zatrudnienia w szkole istnieje pewna furtka: w szczególnych przypadkach dyrektor szkoły może poprosić Kuratora Oświaty o zgodę na zatrudnienie nauczyciela nie posiadającego jeszcze odpowiednich kwalifikacji, pod warunkiem oczywiście, że w pewnym konkretnym czasie (nie chcę skłamać, chyba mówiono coś o roku, ale to może zależy od decyzji Kuratora). Zaraz pewnie posypią się gromy, więc pozwolę sobie na małą dygresję: taka "furtka" jest bardzo potrzebna, w niektórych szkołach, szczególnie wiejskich, zapewne trudno o wykształconą kadrę i pewnie lepiej przyjąć do pracy studentkę 5 roku, choć jeszcze nie ma dyplomu, niż w ogóle nie mieć nauczyciela.

W moim przypadku zgoda została wydana bez problemu - w końcu de facto kwalifikacje już miałam, nie miałam tylko papierka. Jednak z racji braku papierka musiano mnie zaszeregować jako nauczyciela-stażystę bez kwalifikacji, wobec czego w pierwszym miesiącu pracy (a dodam, że od razu miałam więcej, niż etat) na moim koncie pojawiła się zawrotna suma niecałych 900zł. Tyle dostałam będąc magistrem z przygotowaniem pedagogicznym tylko dlatego, że uczelnia nie wydała mi jeszcze dyplomu.

Odkąd zaczęłam pracę, nękanie dziekanatu stało się o wiele trudniejsze. Dlaczego? Ano dlatego, że otwarty był 3 razy w tygodniu w godzinach 10:00-12:00, czyli w godzinach, w których prowadziłam zajęcia. W moim zawodzie nie istnieje coś takiego, jak urlop na żądanie, nie można nie przyjść na zajęcia. Żeby móc się udać do dziekanatu, za każdym razem musiałam wnioskować o urlop bezpłatny (który w przyszłości różne rzeczy komplikuje, ale ja nie o tym).

Niestety pani z dziekanatu, która bywała pomocna, odeszła z pracy, pojawiła się na jej miejsce wyjątkowo niesympatyczna kobieta, która pomimo długiej kolejki potrafiła za kwadrans dwunasta zamknąć drzwi studentom przed nosem i stwierdzić radośnie, że mają przyjść w kolejnym terminie, bo ich już nie obsłuży. Każda wizyta kończyła się więc awanturą. A dyplom? Oczywiście brak. Dodam, że dowiedzenie się czegokolwiek przez telefon było absolutnie niemożliwe. Nawet jeśli udało się dodzwonić, pani obcesowo odpowiadała, że telefonicznie żadnych informacji udzielić nie może i należy stawić się osobiście.

W listopadzie już wyszłam z siebie, ile ta farsa może trwać? Zrobiłam dziką awanturę i chyba byłam bardzo wiarygodna, bo pani zmiękła, wyznaczyła konkretny termin na początku grudnia, kiedy mam się po dyplom zgłosić i zapewniła, że na tysiąc procent wtedy już będzie.

Przybywam w dniu X. Wchodzę, witam się, pytam o mój dyplom. "NIE MA!" - odpowiada mi wyjątkowo uprzejmym rykiem znudzonego lwa pani w dziekanacie, nie ruszywszy nawet pupy z krzesła. Proponuję, żeby sprawdziła. "MÓWIĘ, ŻE NIE MA! PROSZĘ PRZYJŚĆ PO NOWYM ROKU." Dalej nie podniosła czterech liter, żeby chociaż zerknąć. Znowu afera taka, że dziw, że budynek nie runął w gruzach, w końcu łaskawie pani się podniosła, otworzyła szafeczkę i co? No niespodzianka, jest. A chciała mi zafundować kolejny urlop bezpłatny i kolejny miesiąc śmiesznej pensji tylko dlatego, że z krzesła za ciężko było wstać.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 811 (865)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…