Było już o tłumaczach i zleceniach, jakie otrzymują, ale dorzucę i ja swoją historię.
Bo większość piekielności to przeważnie brak opłaty za wykonaną usługę, próba wyłudzenia za darmo lub po niższej cenie, szukanie tzw. jelenia. Tymczasem w moim przypadku tłumaczenie z założenia miało być darmowe. Wynikało to z faktu, iż norweskiego uczyłam się dawno temu i zrobiłam tylko kurs podstawowy. Bez regularnego powtarzania dużo zapomniałam i tyle mogłam, że obiecałam się tekstowi przyjrzeć i spróbować coś na nasz ojczysty przetłumaczyć.
Prośbę skierowała do mnie krewna znajomego, bardzo fajna, miła kobieta. Cóż z tego, skoro ewidentnie roztrzepana. I to roztrzepanie właśnie było źródłem piekielności.
We wtorek (16.04) dostałam tekst (cztery strony A4) i gorącą prośbę. Obiecałam, że spróbuję. Miało być zrobione na czwartek.
W środę (17. 04) mówię, że mam dwie strony - i że tam jest napisane, iż odpowiedź na niniejsze pismo należy przesłać do końca wakacji. Ewentualne zmiany w danych osobowych - do 15 maja.
W tym miejscu słyszę: "A to się nie spiesz! Jest dużo czasu! Nie rób tego na razie, wiem, że masz szkołę, egzaminy."
Ja, głupia, też tak pomyślałam. Wstrzymałam się z tłumaczeniem, zrobiłam powtórkę na egzamin i wyjechałam na cały weekend na uczelnię.
W poniedziałek (22.04) telefon, że jednak to jest bardzo pilne i już, natychmiast, na-ten-tychmiast ma być! Takie pilne to jest. Że ona jutro będzie u mnie w pracy i sobie zabierze. Rano przyjdzie, wszak tak pilne.
Zgoda. No bo wolę być słowna.
A obiecałam, że spróbuję i w ogóle.
Szkoda, że dwie pozostałe strony nastręczyły mi więcej trudności i koniec końców skończyłam pracę nad ranem.
We wtorek (23.04) rano tłumaczenie było gotowe, przepisane, wydrukowane i w zaklejonej, opisanej kopertce czekało na odbiór od otwarcia zakładu pracy...
... i cóż, czeka do dziś. I cisza. A mnie tych godzin nikt nie zwróci i nie zmieni faktu, że do pracy poszłam absolutnie niewyspana (miałam na sen dwie godziny raptem). Eh, ludzie.
Bo większość piekielności to przeważnie brak opłaty za wykonaną usługę, próba wyłudzenia za darmo lub po niższej cenie, szukanie tzw. jelenia. Tymczasem w moim przypadku tłumaczenie z założenia miało być darmowe. Wynikało to z faktu, iż norweskiego uczyłam się dawno temu i zrobiłam tylko kurs podstawowy. Bez regularnego powtarzania dużo zapomniałam i tyle mogłam, że obiecałam się tekstowi przyjrzeć i spróbować coś na nasz ojczysty przetłumaczyć.
Prośbę skierowała do mnie krewna znajomego, bardzo fajna, miła kobieta. Cóż z tego, skoro ewidentnie roztrzepana. I to roztrzepanie właśnie było źródłem piekielności.
We wtorek (16.04) dostałam tekst (cztery strony A4) i gorącą prośbę. Obiecałam, że spróbuję. Miało być zrobione na czwartek.
W środę (17. 04) mówię, że mam dwie strony - i że tam jest napisane, iż odpowiedź na niniejsze pismo należy przesłać do końca wakacji. Ewentualne zmiany w danych osobowych - do 15 maja.
W tym miejscu słyszę: "A to się nie spiesz! Jest dużo czasu! Nie rób tego na razie, wiem, że masz szkołę, egzaminy."
Ja, głupia, też tak pomyślałam. Wstrzymałam się z tłumaczeniem, zrobiłam powtórkę na egzamin i wyjechałam na cały weekend na uczelnię.
W poniedziałek (22.04) telefon, że jednak to jest bardzo pilne i już, natychmiast, na-ten-tychmiast ma być! Takie pilne to jest. Że ona jutro będzie u mnie w pracy i sobie zabierze. Rano przyjdzie, wszak tak pilne.
Zgoda. No bo wolę być słowna.
A obiecałam, że spróbuję i w ogóle.
Szkoda, że dwie pozostałe strony nastręczyły mi więcej trudności i koniec końców skończyłam pracę nad ranem.
We wtorek (23.04) rano tłumaczenie było gotowe, przepisane, wydrukowane i w zaklejonej, opisanej kopertce czekało na odbiór od otwarcia zakładu pracy...
... i cóż, czeka do dziś. I cisza. A mnie tych godzin nikt nie zwróci i nie zmieni faktu, że do pracy poszłam absolutnie niewyspana (miałam na sen dwie godziny raptem). Eh, ludzie.
usługi/przysługi
Ocena:
435
(519)
Komentarze