Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

andrejewna

Zamieszcza historie od: 27 kwietnia 2011 - 16:47
Ostatnio: 21 listopada 2013 - 21:57
  • Historii na głównej: 9 z 25
  • Punktów za historie: 8849
  • Komentarzy: 195
  • Punktów za komentarze: 945
 

#49883

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Było już o tłumaczach i zleceniach, jakie otrzymują, ale dorzucę i ja swoją historię.

Bo większość piekielności to przeważnie brak opłaty za wykonaną usługę, próba wyłudzenia za darmo lub po niższej cenie, szukanie tzw. jelenia. Tymczasem w moim przypadku tłumaczenie z założenia miało być darmowe. Wynikało to z faktu, iż norweskiego uczyłam się dawno temu i zrobiłam tylko kurs podstawowy. Bez regularnego powtarzania dużo zapomniałam i tyle mogłam, że obiecałam się tekstowi przyjrzeć i spróbować coś na nasz ojczysty przetłumaczyć.

Prośbę skierowała do mnie krewna znajomego, bardzo fajna, miła kobieta. Cóż z tego, skoro ewidentnie roztrzepana. I to roztrzepanie właśnie było źródłem piekielności.

We wtorek (16.04) dostałam tekst (cztery strony A4) i gorącą prośbę. Obiecałam, że spróbuję. Miało być zrobione na czwartek.

W środę (17. 04) mówię, że mam dwie strony - i że tam jest napisane, iż odpowiedź na niniejsze pismo należy przesłać do końca wakacji. Ewentualne zmiany w danych osobowych - do 15 maja.
W tym miejscu słyszę: "A to się nie spiesz! Jest dużo czasu! Nie rób tego na razie, wiem, że masz szkołę, egzaminy."
Ja, głupia, też tak pomyślałam. Wstrzymałam się z tłumaczeniem, zrobiłam powtórkę na egzamin i wyjechałam na cały weekend na uczelnię.

W poniedziałek (22.04) telefon, że jednak to jest bardzo pilne i już, natychmiast, na-ten-tychmiast ma być! Takie pilne to jest. Że ona jutro będzie u mnie w pracy i sobie zabierze. Rano przyjdzie, wszak tak pilne.

Zgoda. No bo wolę być słowna.
A obiecałam, że spróbuję i w ogóle.
Szkoda, że dwie pozostałe strony nastręczyły mi więcej trudności i koniec końców skończyłam pracę nad ranem.

We wtorek (23.04) rano tłumaczenie było gotowe, przepisane, wydrukowane i w zaklejonej, opisanej kopertce czekało na odbiór od otwarcia zakładu pracy...

... i cóż, czeka do dziś. I cisza. A mnie tych godzin nikt nie zwróci i nie zmieni faktu, że do pracy poszłam absolutnie niewyspana (miałam na sen dwie godziny raptem). Eh, ludzie.

usługi/przysługi

Skomentuj (12) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 435 (519)

#45824

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Z działu instrukcje postępowania, podrozdział: recepcja w placówce medycznej.

1. Przyjdź do lekarza godzinę przed czasem.
2. Wyraź zdziwienie graniczące z oburzeniem, że jeszcze go nie ma (lekarza), wyżyj się na pracowniku recepcji.
3. Uprzyj się, że zajmujesz pierwsze miejsce w kolejce, nawet jeśli de facto zajmujesz czwarte, wyżyj się na pracowniku recepcji.
4. Próbuj się wepchać przed pacjentów, jak ci się to nie uda, wyżyj się na pracowniku jw.
5. Celowo zdawaj się nie rozumieć, że twoje wcześniejsze przyjście nie zmieniło twojego miejsca w kolejce, wyżyj się jw.
6. Chociaż poprzez własną decyzję pojawiasz się w przychodni godzinę przed czasem, głośno narzekaj, że musisz długo czekać (!!!) i jw.

Kill me. Kill me, please.

recepcja na codzień

Skomentuj (10) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 552 (682)
zarchiwizowany

#43978

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia kolegi z wczoraj (środa).

Pracuje on w usługach telekomunikacyjnych. Jeździ do klientów (z którymi umawia go biuro) w wyznaczonych terminach ze sprzętem i umową. Nie jest jednak upoważniony (absurdalne przepisy firmowe) do instalacji sprzętu. Więcej: nie wolno mu tego sprzętu instalować. Chyba, że zrobiłby szkolenie i oferował usługę taką prywatnie i "na czarno", bo firma nie bierze pod uwagi zatrudnienia człowieka na stanowisku konsultanta oraz "technicznego" w jednym.
Klientom pozostaje albo umówienie się z osobą instalującą sprzęt dla firmy (kilka dni czekania), albo samodzielna instalacja. W tym konkretnym przypadku klientka postanowiła wybrać opcję drugą.
Kolega zawiózł sprzęt i umowę w piątek. Umowa podpisana, odbiór sprzętu pokwitowany, udzielone informacje dotyczące instalacji i do widzenia, czyli pełny zakres jego obowiązków.
Kilka godzin później dostał telefon od klientki co i jak ma instalować. Pytania były tendencyjne, żeby znaleźć odpowiedź wystarczyło zerknąć na załączoną instrukcję. Ale kolega dzielnie i wyczerpująco udzielał informacji, jako że jest pomocny i się na rzeczy zna. Telefonów w piątek było trzy.
Kolejne pięć w sobotę. Instalacja w toku, kolega cierpliwie tłumaczy, ale zaczyna sugerować zgłoszenie się po pomoc do firmy, bo podejrzewa, że przy całkowitym zlekceważeniu instrukcji i przy tak ewidentnym braku wyobraźni, klientka sobie nie poradzi. Ta jednak uparcie twierdzi, że da radę i telefony w sobotę się kończą.
W niedzielę się zaczęło wydzwanianie już rano. Telefon się urywał, pani dzwoniła co godzinę, dwie, czterdzieści minut tłumaczenia. Kolega już na okrągło powtarza, żeby zamówić "technicznego", bo sam przyjechać nie może (nie wolno mu), a pomimo wielogodzinnych konsultacji, klientka nic nie wskórała. Pani jest jednak nieustępliwa.
W końcu, już po południu, kolega informuje klientkę, że więcej nie będzie jej nic wyjaśniał, bo to ślepa droga, niechże zamówi instalację w firmie i że on w tej chwili wyłącza telefon, bo niedziela jest dla niego dniem wolnym od pracy. Wszystko w grzecznym tonie i bez unoszenia się (ma on nerwy ze stali, nigdy nie słyszałam, żeby podniósł głos). Pani dziękuję za dotychczasową pomoc i zgadza się, że rzeczywiście sama sobie nie poradzi, więc w poniedziałek zadzwoni po pomoc... ale:
Pani przyjechała początkiem tygodnia do oddziału firmowego ze sprzętem i chęcią wymówienia umowy, oraz skargą na "niekompetentnego i chamskiego" konsultanta. Kolega mój miał ją zwyzywać podczas rozmowy telefonicznej od idiotek i to między innymi jest powód rezygnacji.
Debilne dziewczę (nie da się inaczej jej nazwać) z oddziału firmowego przyjęło i rezygnację, i skargę (nie weryfikując powodów i nie próbując naprawić sytuacji). Ale nie przyjęło sprzętu. Klientka zabrała go z powrotem do siebie.

Zgadnijcie, kto pojedzie po odbiór?

typowa bezmyślna piekielność

Skomentuj (2) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 133 (149)
zarchiwizowany

#43650

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Użytkownik luksik85 opisał niedawno piekielną sytuację w szkole, w której nauczyciel-wychowawca miał swoich pupilków.

I ja do takiej szkoły uczęszczałam. Moja wychowawczyni regularnie i otwarcie brała łapówki w różnej postaci. Podczas gdy ona zachwycała się (przy klasie) nowymi perfumami, maskotkami, a nawet lodówką czy kompletem nowych opon zimowych, moja Mama z pełną premedytacją trwała przy swoim postanowieniu, że nauczycielowi można podarować prezent, aczkolwiek dopiero wtedy, gdy dziecko zakończy edukację w danej placówce. I tak oto zraziłam się do matematyki (gdyż ten przedmiot prowadziła wychowawczyni).
Nie będę ukrywać - nie byłam łatwym dzieckiem. Niechętnie się uczyłam tego, co mnie nie interesuje, niemniej jednak na matematyce było inaczej. Paraliżował mnie wręcz strach. Byłam wyśmiewana i wyzywana. Na godzinie wychowawczej bardzo często na mnie zwalano winę za różne przewinienia kolegów. To jednak, co było najbardziej piekielne, to oceny końcowe.
W moim roczniku na koniec ósmej klasy pojawiły się testy kompetencyjne z języka polskiego i matematyki. W jednym i drugim przypadku maksymalna ilość punktów wynosiła 40.
Podczas odczytywania wyników moja wychowawczyni zająknęła się przy moim nazwisku, widać było jej trochę niezręcznie (a przynajmniej taką mam nadzieję).
- andrejewna, język polski - 33 punkty, matematyka - eee... 37 punktów.
A na świadectwie z matematyki: mierny (obecnie dopuszczający).
Jako że sumowano punkty z testów ORAZ za oceny na świadectwie, wymarzone liceum poszło w niepamięć.

szkoła podstawowa wczoraj i dziś

Skomentuj (19) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 134 (200)

#32237

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mam koleżankę, która jest z pochodzenia Ukrainką i na Ukrainie przez pewien czas mieszkała. Opowiedziała mi tę historię, w której zresztą brała udział. Dodam, że koleżanka jest lekarzem.

Pewnego dnia położyła się spać po bardzo długim podwójnym dyżurze. Spała może dwie godziny, gdy wybudził ją (w środku nocy) dzwonek telefonu. Zareagowała trochę ospale, ale to, co usłyszała w słuchawce postawiło ją w mgnieniu oka na nogi. Dzwonił jej serdeczny przyjaciel z wiadomością o swojej żonie.
[P] Lena nie żyje!

Po wygłoszeniu tego dramatycznego zdania zaczął łkać. Koleżanka szybko zaczęła dopytywać (co się stało?!) i koniec końców dowiedziała się, że podczas miłosnych igraszek wspomniana Lena zeszła z tego świata. W tak zwanym międzyczasie koleżanka ubierała się pospiesznie, telefonowała z drugiego telefonu na pogotowie i taksówkę, i ze zgrozą wyobrażała sobie wszelkiego rodzaju ekwilibrystykę, którą młode małżeństwo musiało uprawiać, by do tak poważnego wypadku doszło.
Kiedy w końcu gotowa wyszła przed dom, taksówkarz usłyszał od niej, że mało ją to obchodzi, ale ma ją zawieźć na drugi koniec miasta natychmiast, bo żona przyjaciela miała wypadek. Podobno "skosił" kilka chodników i jechał pod prąd, by ją tam dowieźć.

Niemniej jednak dotarła pod wskazany adres później niż karetka i policja (zawezwana przez dyżurną, bo przecież zgon). W drzwiach została zatrzymana przez dwóch policjantów, ale zrobiwszy nieziemską awanturę i wyjaśniwszy przy okazji, że to ona wszczęła alarm, została wpuszczona do środka.

Oto obraz, jaki ukazał się jej oczom:
Przy stole siedzi dwóch ratowników, jeden przy łóżku, na którym spoczywa jak najbardziej żywa Lena. Wszyscy (łącznie z młodą kobietą) mają twarze dojrzałego buraka, z czego panowie ze śmiechu, zaś Lena ze wstydu. Mąż poszkodowanej siedzi pod ścianą na podłodze - nagusieńki - z butelką wódki w jednej, a papierosem w drugiej ręce. Po chwili sytuacja się wyjaśniła.

Mianowicie Lena, leżąc pod swoim ukochanym małżonkiem, ochoczo z nim współpracowała, gdy w jednej chwili zesztywniała i straciła przytomność. Przerażony "sprawca" nieumiejętnie próbował wybudzić ukochaną, więc gdy mu się nie udało, zatelefonował do przyjaciółki-lekarki. Jednak nie potrafiąc wyjaśnić co się stało, rzucił brzemienne w skutkach słowa o rzekomej śmierci żony.

Tak oto piekielnym okazał się zbyt intensywny orgazm, po którym młode dziewczę straciło z lekka przytomność. Oraz nadgorliwość małżonka, który doprowadził do sytuacji, w której młoda kobieta, ocknąwszy się z radosnej drzemki, ujrzała trzech obcych mężczyzn pochylających się nad jej nagim jestestwem.
Koleżanka moja wróciła do domu taksówką. Tą samą.
Z powrotem jechali przepisowo.

życie adult

Skomentuj (47) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1290 (1368)
zarchiwizowany

#31562

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Mam przyjaciela bardzo bliskiego. W związku z tym zazwyczaj nasze osobiste sprawy nie wychodzą poza naszą dwójkę. Jednak dręczy mnie to bardzo, bo chciałabym mu pomóc, a dochowując tajemnic przed wszystkimi nie mam się kogo poradzić. Mam więc nadzieję, że wpisując tu historię anonimowo doczekam się jakiejś rady z Waszej strony. Jest długa, mam nadzieję, że jednak przeczytacie.

Parę lat temu, kiedy się poznaliśmy, przyjaciel mój mieszkał z rodzicami i wspólnie z nimi prowadził interesy. Choć mógł się wyprowadzić już wcześniej, został, gdyż mama jego była słabego zdrowia, ojciec alkoholik nie kwapił się do opieki nad nią, zaś brat za granicą prowadził swój byt z żoną i dziećmi, i nijak nie miał możliwości wspierać reszty rodziny, choćby finansowo, nie mówiąc już o obecności. Przyjaciel mój, poza swoją pracą, zajmował się księgowością i dostawą do sklepu rodziców. Jako że mieszkali razem, mógł z zarobionych pieniędzy co nieco odkładać i tak przez dziesięć lat od uzyskania pełnoletności uzbierała się dwucyfrowa sumka na koncie. I wtedy nastąpiła równia pochyła.
Sklepik zaczął podupadać - jak po deszczu w okolicy pojawiły się markety, różne ropuchy i inne sieciowe obiekty, które reklamując się w telewizji, skutecznie odbiły klientów. Decyzję podejmował jakiś rok czasu, ale gdy ostatnie kilka miesięcy musiał do interesu dokładać, postanowił sklep zamknąć mając zgodę obojga rodziców.
W tym miejscu wkracza piekielna postać tej historii - ojciec alkoholik.
Wpływy finansowe skurczyły się znacznie, więc yntelygentny ten człowiek wpadł na "świetny" pomysł. I tak, kilkanaście miesięcy po upadku interesu, mój przyjaciel ze łzami w oczach mówi, że na wciąż zarejestrowaną firmę ojciec jego wziął kredyt i postanowił go nie spłacić. Jak mu się to udało? Ano pieczątki firmowe z zamkniętego sklepu powędrowały w pudełku do ich wspólnego mieszkania, zaś ojciec nie widział nic sprzecznego z prawem w podrobieniu podpisu syna i żony. Jako, że mieszkanie należało do obojga rodziców, przyjaciel spłacił kredyt ze swoich oszczędności, gdyż bał się, że mama zostanie bez dachu nad głową, bo poza tym lokalem nie posiadali nic wartego w oczach komornika.
W międzyczasie, gdy nasza przyjaźń się umacniała, wyznał, że ojciec zawsze pił, przed założeniem interesu czasem nie było co do garnka włożyć i dlatego poszedł do pracy, rezygnując ze studiów. Przemoc domowa również była obecna - nie fizyczna, ale psychiczna. Ojciec potrafił godzinami sączyć truciznę w ich uszy. Często bywał agresywny i czasem ze strachu wzywano policję, ale ta nie podejmowała żadnych kroków, bo stary miał "znajomości", a że nikogo nie pobił, to jaka to szkoda, że popił? Co więcej był oskarżony o spowodowanie wypadku po pijaku, ale od lat wyrok w tej sprawie nie zapadł, ponieważ jest on "chronicznie cierpiący i chory na wszystko co możliwe", więc do sądu stawić się nie może. Nawet sfałszował list, rzekomo pisany przez swojego syna, w którym była prośba, by "dali mu spokój". Po tych wyznaniach i kolejnych, częściowo za moją namową, przyjaciel postanowił się usamodzielnić. Nic jednak z tego nie wyszło, bo mama jego zachorowała na raka i w takich okolicznościach nie chciał jej zostawiać samej.
Przyjaciel mój stawał na głowie, jeździł z nią po całej Polsce wyszukując specjalistów i w końcu znalazł ośrodek, gdzie przeprowadzono operację. Niestety, mama mojego przyjaciela odeszła.
Po jej śmierci ojciec podjął decyzję o abstynencji i poprosił swoją matkę, by z nimi zamieszkała. Jak się później okazało, zamieszkała z nimi nie z chęci wsparcia czy opieki, ale dlatego, iż stary namówił ją na sprzedaż domu. Bo pieniądze były potrzebne. I - jakżeby inaczej - spłacił nimi swoje długi, bo kolejnych zdążył narobić. I znów przyjaciel mój wracał do domu wiedziony lękiem - tym razem o swoją babcię, bo ojciec nie pił raptem dwa miesiące, by potem znów się znaleźć w ciągu.
Jednak coś jakby się zmieniło, pojawiła się nadzieja. Odwiedził ich brat przyjaciela i razem postawili ojcu ultimatum - albo idzie na leczenie, albo oni się postarają, by doprowadził go na nie sąd. Przerwa tym razem trwała miesięcy kilka, ale widząc, że jeden syn nie ma już sił walczyć, zaś drugi wrócił za granicę, ojciec postanowił wrócić do starych nawyków. Czara się przelała, gdy próbował wziąć kolejny kredyt na firmę. Bystra pani bankier połapała się jednak w oszustwie i poinformowała drugiego właściciela. Mój przyjaciel postanowił definitywnie skończyć z ojcem. Wyrejestrował również firmę.
Sielanka by trwała, ale piekielnemu widać bardzo brakowało pomysłów na legalne zdobycie funduszy, więc wyciął kolejny numer. Konsekwencje były porażające.
Przyjaciel mój pracował w kilku ośrodkach badań opinii społecznej. Dodatkowo zarejestrowany był o ogólnokrajowym rejestrze ankieterów (nie wiem jaką ma oficjalną nazwę). Pracował ciężko, wytrwale i dzięki temu miał "dobre" stawki. Ojciec jego postanowił to wykorzystać. Wyszperał skądś numer do zleceniodawcy i podając się za swojego syna wziął całkiem sporo zleceń, podając jednak swój numer konta. Niechętny był jednak do pracy i sprawa szybko wyszła na jaw.
Niestety, mój przyjaciel nie miał jak udowodnić, że to nie on zlecenia spaprał, firma nie chciała się przyznać do błędu. Nawet prawnicy mięli ręce związane. Przyjaciel stracił pracę i został wykreślony z rejestru. A co za tym idzie - pozostałe ośrodki zerwały z nim współpracę.
Z trudem znalazł pracę (wszak studia porzucił lata temu) i zaczął funkcjonować od nowa. Kiedy zaczął mieć pewne dochody, sprzedał stary samochód i kupił nowy - jego praca wymagała dobrego środka transportu. Kredyt spłacał regularnie, choć z trudem, gdyż przyszły czasy kryzysu, więc rozciągnął go do granic możliwości i spłacał sumy niewielkie. Praca nie pozwoliła mu jednak nic odłożyć.
Wtem jak grom z jasnego nieba spadła na niego wiadomość - ojciec postanowił się ożenić. Sprzedał mieszkanie za okrągłą sumę stu tysięcy, kupił nowe i postanowił wspaniałomyślnie obdarzyć syna oszałamiającą sumą kilku tysięcy, w ramach rekompensaty za wcześniejsze utracenie oszczędności życia. Był to wszakże ułamek tamtej kwoty, ale przyjaciel zgodził się, bo wpłacając pieniądze do banku, mógłby całkowicie pozbyć się kredytu. Radość tym większa, że ojciec trzeźwy. Pewnie w oczach nowej wybranki życia dobrze chciał wypaść. Rozstali się w poczuciu obopólnej zgody.
Ale gdybym wtedy wiedziała co będzie dalej!
W zeszłym tygodniu przyjaciel dostał informację, że bank zabierze samochód. Kredyt nie został spłacony. Na pytanie dlaczego ojciec mu nie powiedział, że jednak się rozmyślił i postanowił nie płacić, ten, z rozbrajającą szczerością odpalił, że mu zabrakło! Powód - nieznany. Pewnie wesele, na którym mojego przyjaciela nie było...
Obecnie mój przyjaciel nie ma domu, sypia to u znajomych, to u rodziny, nie ma oszczędności (czasem dyskretnie doładowuję mu telefon, bo nie stać go nawet na te parę złotych, by telefon był aktywny), a zaraz nie będzie mieć samochodu, żeby móc w ten sposób zarabiać na jedzenie.
A co do piekielnego ojca, który ograbił swojego syna do ostatniego grosza - życzę mu, żeby spłonął w piekle.

Bo co innego można zrobić?...

rodzina

Skomentuj (29) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 270 (310)

#29975

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Już wcześniej pisałam, że pracuję jako asystentka stomatologa. Również ta historia ma związek z pracą w gabinecie. Nie jest specjalnie apetyczna, więc czytacie na własne ryzyko.
Mam swoje kilkuletnie doświadczenie dość bogate nie dlatego, że długie, ale dlatego, że z różnymi lekarzami pracować mi przyszło. A że każdy pracuje po swojemu, tak więc tempo mojego przyuczania było dość duże. Przede wszystkim nauczyłam się rozpoznawać dobrego stomatologa po tym, jak pracuje POZA jamą ustną pacjenta.

Pan X był dość sympatycznym, aczkolwiek nieco obleśnym mężczyzną. Wiecznie przepocony (cóż, nie wszyscy pocą się "zdrowo", nie jego wina), nieco otyły i dość niechlujny w wyglądzie (zastanawiam się co to za żonę miał, skoro często występował w pomiętych koszulach). Zanim nie przebrał się w fartuch mógł uchodzić za takiego, co lubi w barze piwko wypić. Ale kontaktowy i zabawny, więc w sumie zdobywał sympatię innych. I tak go sobie lubiłam przez pewien czas.

Jednak wszelkie objawy niechlujności mają swoje granice. Nic to, że bałaganił po gabinecie, nic nie odkładał na miejsce, rozchlapywał wodę na metry wokół siebie - prawda taka, że od tego w gabinecie jestem, by między innymi sprzątać i wycierać plwociny ludzkie.
Problem się pojawił, gdy jednorazowe ZUŻYTE materiały - waciki, kalka (taki papierek, który przygryzamy zaplombowanym zębem, coby sprawdzić czy plomba nie jest za duża), paski celuloidowe i ścierne - zaczęły lądować wśród... tych nie zużytych! Oczom własnym nie mogłam uwierzyć. Nie raz i nie dwa musiałam wyrzucać cały zapas NOWYCH materiałów, bo pan X, zamiast do tzw. spluwaczki, tam właśnie ładował te zużyte. Gdyby nawet przepisy nie były w tej sprawie tak restrykcyjne robiłabym to z własnej woli, bo kto by chciał mieć w ustach coś, co już miał ktoś inny?
Zwróciłam mu na to uwagę oczywiście, ale poprawa nastąpiła na krótko. Wyjaśniłam również wszystko szefostwu, bo musiałam uzasadnić szybkie zużywanie zapasów.

Ale pewnego dnia pan X przesadził. Jego zachowanie kosztowało go posadę. Może pojawią się komentarze, żem donosiciel i kabel, ale nie mogłam tego przemilczeć. Zresztą oceńcie sami.

Było ciepło, pan X jak zwykle spływał potem. Jak zwykle również pracował w rękawiczkach lateksowych, które pod wpływem potu stały się niemal przeźroczyste. Pracować w takich warunkach jest ciężko, więc większość lekarzy zdejmuje przepocone rękawiczki, płucze ręce w zimnej wodzie, zakłada nowe i wraca do pracy. Natomiast pan X zdjął rękawiczki (niemal z nich kapało), WYTARŁ dłonie o fartuch i - mój Boże - kontynuował pracę. Tak, tak, włożył pacjentowi do ust swoje spocone, brudne palce...

Kiedy o tym pomyślę robię się zielona na twarzy. I jakoś mi nie żal, że już razem nie pracujemy.

służba_zdrowia

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 507 (569)
zarchiwizowany

#29171

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Często na Piekielnych spotykam się z historiami o nieodpowiedzialnych rodzicach, którzy pozostawiają swoje dzieci bez opieki. Zawsze trudno było mi uwierzyć, jak bardzo są oni pozbawieni rozsądku. Aż do ostatniej niedzieli.

Na Święta wybraliśmy się z całą Rodziną do spa. Oprócz różnych basenowo-saunowo-masażowych atrakcji w lobby hotelowym był stół bilardowy, z którego goście mogli korzystać w niedzielę Wielkanocną bez dodatkowej opłaty. Postanowiliśmy skorzystać.

Przed nami kończyło grę parę nastolatków. Grali oni w towarzystwie kilku dzieci, które przyglądały się z zainteresowaniem. Po zwolnieniu stołu usiedli w lobby, w fotelach oddalonych od stołu jakieś 3 metry. Razem z Siostrami i Ojcem zaczynamy grę. Po kilku uderzeniach do stołu bilardowego coraz śmielej i coraz bliżej podchodziła dwójka ze zgromadzonych w lobby dzieci - dziewczynka i chłopczyk. Po chwili całkiem swobodnie dzieci zaczęły opierać się o stół.
My osobiście nie traktowaliśmy grania "serio", to była dla nas zabawa, wszyscy jesteśmy amatorami, więc żadnemu z nas nie przeszkadzało towarzystwo dzieci. Nawet jak łapały powoli turlające się po stole bile - ot, to gra tylko. Ale kiedy dzieci kładły swoje dłonie na stół podczas gdy któreś z nas biło bilę pojawiało się ryzyko połamanych paluszków, więc zaczęliśmy im zwracać uwagę, by się odsuwały na czas zagrania. Niestety lekceważyły nasze prośby, jak to dzieci, nie zdając sobie sprawy z zagrożenia. Zerkaliśmy w stronę nastoletnich kolegów/rodzeństwa, ale tamci zajęci byli pozostałymi nieletnimi - bawili się piłką plażową, więc nie zwracali uwagi na dwójkę przy bilardzie.
Zaczęłam się lekko denerwować, co to będzie, jak któremuś dzieciakowi coś się stanie, więc zagadnęłam do nich: "czy rodzice wiedzą, gdzie jesteście?". Dzieci zamyśliły się na chwilę i chyba przypomniały sobie, że jednak nie. Więc ruszyły w stronę restauracji (zakładam, że tam znajdowali się rodzice).
Jak się okazało wyczucie czasu miałam świetne. W momencie, kiedy dziewczynka odsunęła się od stołu, coby pobiec do mamy i taty, mój Ojciec zrobił niechcący "skoczka" - biała bila poleciała z impetem w miejsce, w którym przed chwilą stała nieletnia! Nie da się opisać mojego uczucia zaskoczenia i jednoczesnej ulgi.

Pierwszy raz spotkałam się z taką sytuacją. Nie chcę już wspominać, że w lobby hotelowym podłoga była śliska, że obcy mogli znaleźć się blisko dzieci (i nie mam na myśli gości hotelowych - dzieci bawiły się wszak koło wejścia do budynku), że była tam fontanna (płytka po prawdzie, ale na mokrym łatwiej się poślizgnąć). Najbardziej uderzyła mnie wizja połamanych palców i wybitych oczu, bo nieodpowiedzialni rodzice postanowili pozostawić dzieci bez opieki w miejscu, w którym (w tym wieku) bawić się jeszcze nie powinny. W dodatku były one na tyle "niezależne", że całkowicie ignorowały prośby i upomnienia dorosłych, którzy faktycznie obawiali się o ich bezpieczeństwo...

rodzice

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -14 (30)
zarchiwizowany

#26427

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Oto dlaczego nie pozwalam zapraszać znajomym swoich kolegów/koleżanek, których sama nie znam:

Impreza w mieszkaniu, typowa domówka. Około siedmiu zaproszonych osób i dwie zamieszkujące (w tym ja). Jedna osoba mówi, że dwóch kolegów jest w pobliżu, czy mogą wpaść? Ja odpowiadam, że jasne, nie ma sprawy, a fajni jacyś? - Owszem. - To niech przychodzą.
Przyszli, ale trzej. No nic, trudno, zaraz pójdą, bo już prawie północ, a u mnie domówki nie trwają długo. Poza tym spokojni, siedzą i gadają, swoje trunki przynieśli, nie przeszkadzają.
Koło pierwszej część moich znajomych wychodzi, za to do imprezy "podpinają" się jeszcze dwie osoby. Jak? Ano jeden z tych, którzy się wprosili podał sms-em adres. Nic nie komentuje, nie bardzo wiem jak się zachować.
Koło drugiej moja współlokatorka "odpada" z imprezy i idzie spać. Nic nowego, ale akurat tego dnia zostawia mnie samą w niezręcznej sytuacji. Dlaczego?
Koło trzeciej bowiem piątce niezaproszonych skądinąd gości chce się jeść. Smażę frytki i dociera do mnie, że cała akcja jest bardzo niefajna. Karmię gości i po cichu mam nadzieję, że wkrótce się zmyją.
Koło czwartej wychodzą zaproszeni przeze mnie goście i jeden z tych, którzy się "podpiął". Zostaje czterech całkiem obcych mi facetów, śpiąca w moim łóżku współlokatorka i ja. Nie bardzo wiem, jak im mam dać do zrozumienia, żeby spadali.
Zaczynam myć przy nich naczynia po imprezie (która, jak to z imprezami bywa, zdążyła się przenieść do kuchni), a oni siedzą sobie dalej.
Koło piątej dociera do nich, że czas iść do domu.

Niby nic piekielnego, powiecie. Bo mieszkanie całe, wszyscy zdrowi, żadnych szkód i straty maleńkie.
Dla mnie jednak było to bardzo piekielne, jako że zwykle imprezy u mnie zaczynają się wcześnie i wcześnie kończą, bo niestety w weekendy też zdarza mi się iść do pracy. Poza tym, jako osoba niepijąca, podczas wszelkich takich spotkań czuję "normalne" zmęczenie materiału, w przeciwieństwie do pobudzonego alkoholem towarzystwa.

Dziś już wszyscy moi znajomi są uczuleni, żeby nie zapraszać nikogo, kogo wcześniej nie poznałam, a już na pewno nie robić tego w trakcie domówki.

Radzę uczulić swoich.

domówka

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 1 (131)
zarchiwizowany

#22639

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Coraz częściej pojawiają się na tym portalu historie, w których opisywana jest głupota matek i jej przykre konsekwencje dla potomstwa owych, dodam więc i mnie znaną.

Pewnego dnia moi rodzice wybrali się do znajomych na obiad. Było to młode dość małżeństwo z trzyletnim dzieckiem. Ojciec tego dziecka nie miał żadnych ambicji, zaś matka je posiadała, ale jakieś chyba wypaczone, albowiem wiecznie była na "diecie" bulimicznej, miała korektę nosa i oczu, zawsze musiała wyglądać najlepiej i najmodniej, zaś za fryzjera płaciła majątek (wszystko raczej z marnym skutkiem, może poza nieestetyczną chudością, która jej urody nie dodawała). Prawdę powiedziawszy nie dziwię się, że drogi życiowe ich i moich rodziców rozeszły się bezpowrotnie.
Podczas konsumpcji obiadu moja Mama zauważyła, iż dziecko gospodarzy jest bardzo mizerne. Gołym okiem (ze względu na swój zawód lekarza i wieloletnie doświadczenie) stwierdziła, że ma niedowagę. Przeliczywszy wszystko w głowie doszła do wniosku, iż wynosi ona 10% (słownie dziesięć procent) masy ciała. Dla małego dziecka to jest bardzo dużo!
Zwróciła uwagę matce owego nieszczęścia, że przydałaby się konsultacja z pediatrą, gdyż dziecko może źle się rozwijać. Zaś ta, niezrażona, odpaliła, że jej córeczka jest na bardzo dobrej diecie, ułożonej przez nią samą i na pewno ma wszystko, czego potrzebuje. Moja Mama naciskała dopytując cóż to za dieta i co zawiera. Dowiedziała się, że dziecko dostaje dużo warzyw i owoców, też mięska, ale jako iż układająca dietę ukończyła fizjoterapię (jakim cudem?), to wie, że nie powinna dziecku dawać rzeczy tłustych, bo to niezdrowe, podwyższa cholesterol, zatyka żyły itd. no i dziecko zrobi się grube (!), a z obecnej diety otrzymuje tylko niezbędne białka i dużo witamin dzięki surowiźnie.
Moją Mamę zatkało skutecznie. Już, już zbierała się do opier... ekhm, zwrócenia uwagi bezmyślnej babie, gdy odezwał się mój Tato.
Powiedział on, iż zasadniczo najważniejsze witaminy wchłaniają się do organizmu jedynie za pośrednictwem tłuszczów, i że dieta całkowicie ich pozbawiona wcale nie jest zdrowa.
Chciałabym dodać, że mój Tato nie ma żadnego wykształcenia w dziedzinie żywienia, a jednak więcej rozsądku, niż absolwentka fizjoterapii, która doprowadziła do dalece niebezpiecznego stanu u swojej malutkiej córki (która nota bene zamiast odpowiedniego pokarmu otrzymywała sukienki, biżuterię, miała przekłute uszy i była całkowicie odosobniona i wylękniona w tamtym czasie).

Reasumując: często mówi się o dzieciach niedożywionych z powodu ubóstwa. A jednak można taką tragedię spotkać u ludzi, którzy teoretycznie mają wszystko.
Brakuje im jedynie mózgu.

matka polka

Skomentuj (6) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 223 (285)