Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation

#50104

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mamy dwójkę dzieci, w tym Krzysia, siedmioletniego teraz brzdąca, który nie raz już się nam zgubił. Z myślą o tym przypadku opracowaliśmy procedury awaryjne: A, B, C, D, E, F i nawet G. Znacie je pewnie sami:
• Swoje imię, nasze, i adres nasz Krzyś może recytować nawet w nocy.
• Zegarek lokalizacyjny na ręku.
• Paski z imieniem i nazwiskiem oraz naszym telefonem na kurtce.
• Gdy się już synku zgubisz, zatrzymaj się, porozglądaj spokojnie gdzie są twoi rodzice.
• Jeśli nas dalej nie widzisz, to wróć do miejsca, w którym nas ostatni raz widziałeś.
• Gdy to nie zadziała, poczekaj pięć minut.
• Potem szukaj policjanta lub innej osoby w mundurze.


Jako trzy- i czterolatek, Krzysio był mocno trzymany za rękę, czasami chadzał nawet na dziecięcych szelkach. Jednakże, jako pięcio- i sześciolatek dalej czasami zapominał o bożym świecie i biegł „w długą” do następnej atrakcji, szczególnie w ogrodzonych parkach rozrywki. My zaś, objuczeni drugą pociechą i bagażami, i krzycząc "stój" do niego, po prostu za nim nie nadążaliśmy. Działał wtedy niezawodnie plan G: nasza zguba dostała nawet samochodziki i lizaki od włoskich strażników parku, by mu nie było smutno czekać, gdy wzywano naszą pozostałą trójkę do recepcji.

Działał na szczęście w takich wypadkach plan A, B lub C, w Niemczech, Hiszpanii, Włoszech, w Serbii, w Turcji i Rumunii itp. (Dużo wtedy jeździliśmy po świecie.)


Po powrocie do Polski musieliśmy na jakiś czas zrezygnować z wielce przydatnego do tej pory planu B, czyli chińskiego zegarka z GPS-em, który się po prostu zepsuł. "Znane stare śmieci, znani ludzie, znany mu w końcu język, stała droga ze szkoły do domu z rodzicem" - myślę sobie. "Nie ma powodów do obaw."

Przez miesiąc Krzysiu grzecznie wracał ze mną ze szkoły, druga już klasa, prowadzony za rękę lub koło nogi, czasami podskakując czy goniąc wiewiórki - nie mam serca cały czas dziecko więzić. Często ze zwykłej trasy zbaczaliśmy i wracaliśmy przez nasz ogromny Rynek miejski, dla rozrywki.

A jednak. Naszedł ten dzień. Odprowadzałem Krzysia przez Rynek do domu. Podniecony, po 5 godzinach tkwienia w twardej ławce, Krzysiu wgapiał się w mijane wystawy z klockami lego, czasami krążąc jak fryga dookoła mnie z nadmiaru energii. Wolno posuwaliśmy się od atrakcji do atrakcji. Po którymś okrążeniu Krzysiu już do przede mną się nie zjawił.

- Nic to - myślę. – Po raz enty jeden z naszych sprawdzonych i przećwiczonych planów zadziała. A, C, może D...

Na miejscu, gdzie go ostatni raz widziałem, czyli trzy metry wcześniej, Krzysia nie ma. Pięć minut już minęło. W promieniu stu metrów ani w sąsiednich uliczkach też gada nie widać.

- OK, nauczy się, w końcu chłopak - pocieszam się. – Znajdzie osobę w mundurze, pogada, ta go do domu odprowadzi, i będzie dobrze. Będzie miał nową przygodę do opowiadania rodzinie. Może nawet policyjny samochodzik dostanie.


Nie przewidziałem jednak piekielności zastosowania tego planu G w naszym rodzimym kraju i mieście, czyli zwrócenia się przez zgubione dziecko do organów władzy. Po nieowocnych poszukiwaniach, idę dalej do naszego pobliskiego domu, gdyż może Krzyś sam wpadł na plan H, czyli wrócił osobną dróżką. Nie ma go tam jednak. Biorę latarkę, jako że zaczynało się już szarzyć. Poinformowawszy lubą o sytuacji, schodzę dalej szukać Krzysia na Rynku i zawiadomić Straż Miejską.

Lecz ona, a raczej oni, już czekają na mnie, ze zgubą na schodach na dole. Straż plus policja.

Ulga i radość. Krzysiu rzuca mi się na szyję na oczach władzy: sielanka. Władza jednak nie popuszcza – wchodzą nam do mieszkania. Zapraszam, proponuję herbatę lub soczki, dziękuję za spełnienie obywatelskiego obowiązku, ściskam ręce i życzę wszystkiego najlepszego na dalszej drodze do komendy. Straż Miejska i policjanci dalej jednak tkwią w mieszkaniu. Streszczam więc sytuację, w stosownym czyli ograniczonym zakresie, i żegnam ich ponownie czule. „Jeszcze się spotkamy”, słyszę na odchodnym.

I rzeczywiście. Policja widocznie chciała ze mną dalej rozmawiać, więc nachodzili nasze mieszkanie ze trzy razy. Nigdy nie mogli mnie spotkać (godziny pracy), a luba ich aktywnie zniechęcała do dalszych widzeń, jako że chcieli widzieć mnie a nie ją. W końcu zostawili karteczkę, z telefonem. Napisałem zaraz miły, acz stanowczy list do komendanta, że jeśli chcą, to niech mnie wezwą formalnie do komendy, podając podstawę prawną itp.

Jakoś nie wezwali. Pojawił się za to kilkukrotnie kurator, także podczas naszej nieobecności, przeszkadzając w odprowadzaniu dzieci na zajęcia i męczący o kontakt. Otrzymaliśmy też pismo ze sądu o odbytej bez naszego udziału rozprawie w sprawie „wydania zarządzeń w przedmiocie władzy rodzicielskiej”.
Brzmi groźnie. Grzecznie poinformowałem więc telefonicznie naszą ulubioną kurator o jej prawach i obowiązkach, umawiając się w ich siedzibie przy sądzie i uprzedzając, że rozmowa będzie nagrywana. Ponieważ nie chcieli tam w swoim mateczniku niczego zeznawać, ani nie poinformowali nas, o co im może chodzić, z wielką atencją obie strony słuchały wzajemnego milczenia.

Odbyły się dwie dalsze rozprawy w sądzie rodzinnym. Za każdym razem milczeliśmy i odmawialiśmy zeznań, uśmiechając się czule do podstarzałego nieco, żeńskiego składu sędziowskiego. Kurator przeprowadzał w tle wywiady w terenie z gruntowną pisemną analizą psycholog naszego drugiego dwuletniego dziecka w przedszkolu, żądał opinii szkoły. Nasi sąsiedzi zostali obleceni przez wywiadowców z góry do dołu ze dwa razy.

Nic, nie znaleźli na nas haka. Trzeba coś szybko znaleźć, bo rybka (my) ucieknie. Przed czwartą rozprawa, w końcu dorwała mnie samego w mieszkaniu kurator, w towarzystwie dwóch rosłych policjantów.

- Nie nagrywać, zabraniam - słyszę od niej.
Z wielką rozkoszą NIE poinformowałem jej, że są nagrywani. A byli, z dwóch kamer. W końcu moje mieszkanie, moje małpy - mogę śpiewać, tańczyć, grać. I nagrywać, co chcę. Szczególnie jeśli władza chce nam odebrać dzieci, tylko dlatego, że jedno się na pół godziny zgubiło.

Pytania i uwagi policjantów, do raportu:
• Syf w mieszkaniu, bo na balkonie leży nadpsuta gruszka (dla ptaszków)
• Dziwne chińskie znaki życzeń noworocznych na drzwiach
• Niezaścielone łóżko
• Dziecięce naczynia w zlewie.
Syf i mogiła, znaczy się.

- To co, zważywszy na ten zastany stan, powie Pan nam coś? Odmawia Pan całkiem zeznań?
Nie tylko odmawiam, lecz też milczę dalej, uśmiechając się od ucha do ucha. Na zakończenie namawiam też towarzystwo do uśmiechu, gdyż nagranie, ze stosownym komentarzem, ląduje po edycji na YouTubie.

Epilog. Po pół roku naszego aktywnego milczenia, uśmiechania się pomocnego, i nagrywania władz wszelakich, pod naszą nieobecność odbyła się czwarta rozprawa. Z braku dowodów „stwierdzono brak podstaw do ingerencji we władzę rodzicielską... Kosztami postępowania obciążyć Skarb Państwa.”

Oglądając wyczyny władzy na YT, przyjaciele mają ubaw, kiwając jednak z rozpaczą głowami nad głupotami, które są płacone z ich podatków:
• Jazda trzysta metrów dwoma samochodami: straży miejskiej i policji, z Krzysiakiem koło kajdanek, zamiast jedna osoba odprowadzająca go dyskretnie za rękę
• Wielokrotne nieskuteczne wizyty policjantów w mieszkaniu.
• Jeszcze liczniejsze wizyty coraz bardziej skołowanej kurator.
• Cztery rozprawy sądowe w pełnym składzie.
• Dwukrotne rozpytanie wszystkich sąsiadów, by wykryć w końcu naszą piekielność.
• Kilkustronne analizy psychologiczne naszych pociech w szkole i przedszkolu.
• Zaniepokojeni przyjaciele, nauczycielki i sąsiedzi. „Jeśli o coś policja tak bardzo pyta, to na pewno coś jest z nimi na rzeczy”.

W kąt idzie plan G. Nauczyliśmy dzieci, żeby nie zwracały się tak skoro do władzy i nie rozmawiały z nią bez naprawdę ważnej potrzeby.

I chyba to, a nie nasze wspólne pieniądze, czy czas stracony przez kilkunastu ludzi, jest najbardziej w tym piekielne.

Policja dziecko zgubienie

Skomentuj (113) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 591 (929)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…