Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

Shuhasu

Zamieszcza historie od: 6 maja 2013 - 18:06
Ostatnio: 2 listopada 2013 - 15:34
O sobie:

Aniołek zbytnio uzależniony od Piekielnych...

Wiele się od Was o życiu nauczyłem, dziękuję. Szczególnie pracownikom SOR-u (Hellraiser & Co.) i innym zawodom, pracującym w terenie, odwalającym kawał dobrej roboty. Ratujecie nasze życie! I poczucie dobroci ludzi.

  • Historii na głównej: 4 z 5
  • Punktów za historie: 2454
  • Komentarzy: 67
  • Punktów za komentarze: 477
 

#50733

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Ci z nadobnych Piekielnych, którzy wychowują dzieci, wiedzą do czego zdolne są nasze diabełki by na swoim postawić; na forum łacno znaleźć historie o histeriach pociech naszych czy cudzych.

Dzieci mojego przyjaciela, (T)atusiem dalej zwanego, z tej perspektywy aniołkami zwać się godzi: nie gubią się nagminnie, nie wyrywają sobie włosów bijąc się z koleżankami o zestaw Kneksów, ba - nie zaobserwowano u nich nigdy pląsawicy w przejściach między półkami supermarketu pod karcącymi spojrzeniami innych kupujących. Prosto do nieba dwójkami pójdą niechybnie.

Do czasu. Pewnego popołudnia ośmioletnia córka T już od kilku godzin bawiła się w miejskim parku. To skądinąd angeliczne dziecię postanowiło w tym dniu stanąć T okoniem, przez pół godziny wzbraniając się przed opuszczeniem placu zabaw. Nie bo nie. Jak od ściany odbijały się obietnice T zagrania z nią w domu w teatrzyk czy też groźby szlabanu na telewizor.

Zrezygnowany T poczłapał w końcu do drewnianego zamku w piaskownicy, by swoją córeczkę stamtąd wyciągnąć za rękę.

Córka T jednak wije się i ucieka dookoła zamku, by wypędzenie z rajskiego gaju w czasie odsunąć. Unikając goniącego ją tatusia, w ostatniej chwili córeczka zastosowała poradę z niedawnej szkolnej pogadanki o przysługujących jej prawach dziecka, pod tytułem "Co to jest zły dotyk". Harmider dzieci w piaskownicy przebił jej dobitny głosik:
- A Pan czego ode mnie chce? Co Pan mnie za rękę ciągnie? Czy ja Pana znam? Pan mnie puści i się odczepi!

Po minucie bezowocnego ganiania swojej latorośli, czerwony na licu T musiał odczekać dodatkową godzinkę na ławeczce, aż się jego dziecku taka zabawa znudzi. Zrezygnowany czytał gazetę, unikając podejrzliwych spojrzeń innych rodzicieli, niechybnie myślących „miejmy tego zboczeńca na oku”...

córeczka plac zabaw tato zboczeniec

Skomentuj (23) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 560 (744)

#50307

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Wielokrotnie w Piekielnych przewija się historia natarczywego dzwonienia na zastrzeżony prywatny numer, właściwie zabezpieczony przed telemarketingiem itp.

W większości przypadków dzwoniącymi okazują się firmy typu boiler room, spamerskie, dzwoniące przez VOIP-a czyli o zmiennych numerach identyfikacyjnych. Wciskają one biednym dziadkom i babciom garnki, abonamenty, ubezpieczenia, wakacje, tajm szery, srebrne papiery inwestycyjne, bursztynowe złoto - znacie sami.

Jako że cięty jestem na wszelki spam, szczególnie dźwiękowy, zwalczam go na kilka sposobów. Tutaj moja najprostsza metoda:

S - Telefoniczny spamer, aka "piekielny konsultant".
J - Właściciel telefonu, czyli ja.

S: Dzień dobry! Czy rozmawiam z właścicielem numeru X?
J: Może pan rozmawia.
S: Ale ja muszę to wiedzieć!
J: Aha. Musi Pan wiedzieć. No to ma pan problem, bo pan nie wie.
S: Ale czy to właściciel...? Hm. No dobrze. I tak da się pan do naszej propozycji przekonać. A więc - mamy dla Pana wspaniałą ofertę [tu wstawić z powyższej listy]...
J: Ach tak? To świetnie, bo jestem bardzo tym zainteresowany! Proszę mi ją szczegółowo przedstawić.

W tym momencie ODKŁADAM cicho telefon, na przykład na stolik. Nie wyłączam. Dialog przeradza się wtedy w monolog.

Wtedy S nakręca się, gdyż włączyła mu się opcja "frajer", w jego skrypcie zwana też "chętnym klientem". Nie słuchając już mnie, S leci zwykle według skryptu: "jaka to wspaniała okazja, której nie można pominąć", przeważnie z prędkością karabinu maszynowego.

Ja S-a już nie słucham. Kontynuuję poprzednią czynność: uczę się dalej Coursery, gotuję, prowadzę samochód, bądź rozmawiam z dziećmi. Zaś S w słuchawce słyszy te odgłosy tła, które bierze za potwierdzenie swoich argumentów ze strony mnie - frajera.

Jeden taki nadpiekielny S wytrwał z pięć minut - przynajmniej przez tyle czasu jeszcze coś tam ze słuchawki popiskiwało. Zgaduję tylko, że S dalej tokował: z oddali dobiegały mnie tylko jakieś dźwięki brzmiące jak chrząkanie, z licznymi głoskami CH i K. Po tych pięciu minutach zapadła błoga cisza.

Z tygodnia na tydzień dzwonili do mnie coraz rzadziej. Prawdopodobnie administrator umieścił mój numer w półpublicznej podbazie "Nie dzwonić już, zbytnie straty".

A szkoda, gdyż zacząłem lubić tę zabawę w głuchy telefon...

telefon natarczywe dzwonienie spam reklama

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 489 (735)

#50104

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Mamy dwójkę dzieci, w tym Krzysia, siedmioletniego teraz brzdąca, który nie raz już się nam zgubił. Z myślą o tym przypadku opracowaliśmy procedury awaryjne: A, B, C, D, E, F i nawet G. Znacie je pewnie sami:
• Swoje imię, nasze, i adres nasz Krzyś może recytować nawet w nocy.
• Zegarek lokalizacyjny na ręku.
• Paski z imieniem i nazwiskiem oraz naszym telefonem na kurtce.
• Gdy się już synku zgubisz, zatrzymaj się, porozglądaj spokojnie gdzie są twoi rodzice.
• Jeśli nas dalej nie widzisz, to wróć do miejsca, w którym nas ostatni raz widziałeś.
• Gdy to nie zadziała, poczekaj pięć minut.
• Potem szukaj policjanta lub innej osoby w mundurze.


Jako trzy- i czterolatek, Krzysio był mocno trzymany za rękę, czasami chadzał nawet na dziecięcych szelkach. Jednakże, jako pięcio- i sześciolatek dalej czasami zapominał o bożym świecie i biegł „w długą” do następnej atrakcji, szczególnie w ogrodzonych parkach rozrywki. My zaś, objuczeni drugą pociechą i bagażami, i krzycząc "stój" do niego, po prostu za nim nie nadążaliśmy. Działał wtedy niezawodnie plan G: nasza zguba dostała nawet samochodziki i lizaki od włoskich strażników parku, by mu nie było smutno czekać, gdy wzywano naszą pozostałą trójkę do recepcji.

Działał na szczęście w takich wypadkach plan A, B lub C, w Niemczech, Hiszpanii, Włoszech, w Serbii, w Turcji i Rumunii itp. (Dużo wtedy jeździliśmy po świecie.)


Po powrocie do Polski musieliśmy na jakiś czas zrezygnować z wielce przydatnego do tej pory planu B, czyli chińskiego zegarka z GPS-em, który się po prostu zepsuł. "Znane stare śmieci, znani ludzie, znany mu w końcu język, stała droga ze szkoły do domu z rodzicem" - myślę sobie. "Nie ma powodów do obaw."

Przez miesiąc Krzysiu grzecznie wracał ze mną ze szkoły, druga już klasa, prowadzony za rękę lub koło nogi, czasami podskakując czy goniąc wiewiórki - nie mam serca cały czas dziecko więzić. Często ze zwykłej trasy zbaczaliśmy i wracaliśmy przez nasz ogromny Rynek miejski, dla rozrywki.

A jednak. Naszedł ten dzień. Odprowadzałem Krzysia przez Rynek do domu. Podniecony, po 5 godzinach tkwienia w twardej ławce, Krzysiu wgapiał się w mijane wystawy z klockami lego, czasami krążąc jak fryga dookoła mnie z nadmiaru energii. Wolno posuwaliśmy się od atrakcji do atrakcji. Po którymś okrążeniu Krzysiu już do przede mną się nie zjawił.

- Nic to - myślę. – Po raz enty jeden z naszych sprawdzonych i przećwiczonych planów zadziała. A, C, może D...

Na miejscu, gdzie go ostatni raz widziałem, czyli trzy metry wcześniej, Krzysia nie ma. Pięć minut już minęło. W promieniu stu metrów ani w sąsiednich uliczkach też gada nie widać.

- OK, nauczy się, w końcu chłopak - pocieszam się. – Znajdzie osobę w mundurze, pogada, ta go do domu odprowadzi, i będzie dobrze. Będzie miał nową przygodę do opowiadania rodzinie. Może nawet policyjny samochodzik dostanie.


Nie przewidziałem jednak piekielności zastosowania tego planu G w naszym rodzimym kraju i mieście, czyli zwrócenia się przez zgubione dziecko do organów władzy. Po nieowocnych poszukiwaniach, idę dalej do naszego pobliskiego domu, gdyż może Krzyś sam wpadł na plan H, czyli wrócił osobną dróżką. Nie ma go tam jednak. Biorę latarkę, jako że zaczynało się już szarzyć. Poinformowawszy lubą o sytuacji, schodzę dalej szukać Krzysia na Rynku i zawiadomić Straż Miejską.

Lecz ona, a raczej oni, już czekają na mnie, ze zgubą na schodach na dole. Straż plus policja.

Ulga i radość. Krzysiu rzuca mi się na szyję na oczach władzy: sielanka. Władza jednak nie popuszcza – wchodzą nam do mieszkania. Zapraszam, proponuję herbatę lub soczki, dziękuję za spełnienie obywatelskiego obowiązku, ściskam ręce i życzę wszystkiego najlepszego na dalszej drodze do komendy. Straż Miejska i policjanci dalej jednak tkwią w mieszkaniu. Streszczam więc sytuację, w stosownym czyli ograniczonym zakresie, i żegnam ich ponownie czule. „Jeszcze się spotkamy”, słyszę na odchodnym.

I rzeczywiście. Policja widocznie chciała ze mną dalej rozmawiać, więc nachodzili nasze mieszkanie ze trzy razy. Nigdy nie mogli mnie spotkać (godziny pracy), a luba ich aktywnie zniechęcała do dalszych widzeń, jako że chcieli widzieć mnie a nie ją. W końcu zostawili karteczkę, z telefonem. Napisałem zaraz miły, acz stanowczy list do komendanta, że jeśli chcą, to niech mnie wezwą formalnie do komendy, podając podstawę prawną itp.

Jakoś nie wezwali. Pojawił się za to kilkukrotnie kurator, także podczas naszej nieobecności, przeszkadzając w odprowadzaniu dzieci na zajęcia i męczący o kontakt. Otrzymaliśmy też pismo ze sądu o odbytej bez naszego udziału rozprawie w sprawie „wydania zarządzeń w przedmiocie władzy rodzicielskiej”.
Brzmi groźnie. Grzecznie poinformowałem więc telefonicznie naszą ulubioną kurator o jej prawach i obowiązkach, umawiając się w ich siedzibie przy sądzie i uprzedzając, że rozmowa będzie nagrywana. Ponieważ nie chcieli tam w swoim mateczniku niczego zeznawać, ani nie poinformowali nas, o co im może chodzić, z wielką atencją obie strony słuchały wzajemnego milczenia.

Odbyły się dwie dalsze rozprawy w sądzie rodzinnym. Za każdym razem milczeliśmy i odmawialiśmy zeznań, uśmiechając się czule do podstarzałego nieco, żeńskiego składu sędziowskiego. Kurator przeprowadzał w tle wywiady w terenie z gruntowną pisemną analizą psycholog naszego drugiego dwuletniego dziecka w przedszkolu, żądał opinii szkoły. Nasi sąsiedzi zostali obleceni przez wywiadowców z góry do dołu ze dwa razy.

Nic, nie znaleźli na nas haka. Trzeba coś szybko znaleźć, bo rybka (my) ucieknie. Przed czwartą rozprawa, w końcu dorwała mnie samego w mieszkaniu kurator, w towarzystwie dwóch rosłych policjantów.

- Nie nagrywać, zabraniam - słyszę od niej.
Z wielką rozkoszą NIE poinformowałem jej, że są nagrywani. A byli, z dwóch kamer. W końcu moje mieszkanie, moje małpy - mogę śpiewać, tańczyć, grać. I nagrywać, co chcę. Szczególnie jeśli władza chce nam odebrać dzieci, tylko dlatego, że jedno się na pół godziny zgubiło.

Pytania i uwagi policjantów, do raportu:
• Syf w mieszkaniu, bo na balkonie leży nadpsuta gruszka (dla ptaszków)
• Dziwne chińskie znaki życzeń noworocznych na drzwiach
• Niezaścielone łóżko
• Dziecięce naczynia w zlewie.
Syf i mogiła, znaczy się.

- To co, zważywszy na ten zastany stan, powie Pan nam coś? Odmawia Pan całkiem zeznań?
Nie tylko odmawiam, lecz też milczę dalej, uśmiechając się od ucha do ucha. Na zakończenie namawiam też towarzystwo do uśmiechu, gdyż nagranie, ze stosownym komentarzem, ląduje po edycji na YouTubie.

Epilog. Po pół roku naszego aktywnego milczenia, uśmiechania się pomocnego, i nagrywania władz wszelakich, pod naszą nieobecność odbyła się czwarta rozprawa. Z braku dowodów „stwierdzono brak podstaw do ingerencji we władzę rodzicielską... Kosztami postępowania obciążyć Skarb Państwa.”

Oglądając wyczyny władzy na YT, przyjaciele mają ubaw, kiwając jednak z rozpaczą głowami nad głupotami, które są płacone z ich podatków:
• Jazda trzysta metrów dwoma samochodami: straży miejskiej i policji, z Krzysiakiem koło kajdanek, zamiast jedna osoba odprowadzająca go dyskretnie za rękę
• Wielokrotne nieskuteczne wizyty policjantów w mieszkaniu.
• Jeszcze liczniejsze wizyty coraz bardziej skołowanej kurator.
• Cztery rozprawy sądowe w pełnym składzie.
• Dwukrotne rozpytanie wszystkich sąsiadów, by wykryć w końcu naszą piekielność.
• Kilkustronne analizy psychologiczne naszych pociech w szkole i przedszkolu.
• Zaniepokojeni przyjaciele, nauczycielki i sąsiedzi. „Jeśli o coś policja tak bardzo pyta, to na pewno coś jest z nimi na rzeczy”.

W kąt idzie plan G. Nauczyliśmy dzieci, żeby nie zwracały się tak skoro do władzy i nie rozmawiały z nią bez naprawdę ważnej potrzeby.

I chyba to, a nie nasze wspólne pieniądze, czy czas stracony przez kilkunastu ludzi, jest najbardziej w tym piekielne.

Policja dziecko zgubienie

Skomentuj (113) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 591 (929)

#50027

przez (PW) ·
| Do ulubionych
Podczas głębokiej komuny istniała instytucja obowiązkowych praktyk robotniczych dla świeżo przyjętych studentów, SPR-ami też zwanych. Odbywały się w miesiącach letnich, zaraz po maturze.

Ten pożyteczny skądinąd pomysł polegał na wysyłaniu przyszłych "inteligentów" do matecznika klasy robotniczej i chłopskiej, czyli do fabryk i na pola. Niech się nauczą życia. I słusznie.

Moi "rozsądniejsi" znajomi załatwiali ten obywatelski obowiązek pół basem, no całą litrówką czasami, wręczaną w zamian za podpis znajomego sołtysa, że odbyli u niego kampanię żniwną.

Ja byłem bardziej ambitny. Przeczuwając, że system się rypnie, chciałem doświadczyć tego, choćby po to, by zdobyć opowieści do opowiadania wnukom, które by w lepszych czasach już żyły.
Poszperałem w spisie telefonów (czasy bez Panoramy Firm czy innych internetów to były) i wynalazłem najbardziej robotniczy zakład w okolicy. Fabryka Drutu i Wyrobów z Drutu - tak tajemniczo się to zwało.

A więc pracowałem przy metalowych drutach, lecz w stolarni, na stanowisku... dekarza. Czyli takiego chłopaka od dachów naprawiania.

A teraz garść diabelności:

1. Miałem wtedy 17 lat. Nie odbyłem żadnego przeszkolenia. Zero BHP. Od pierwszego dnia włazić miałem na dachy by wyrywać z nich krzaczki, szklane dachy hal produkcyjnych korzeniami rozrywające. Żadnego zabezpieczenia, linek, towarzystwa doświadczonych pracowników, nic. Właź i już.

2. Drabinki na te dachy prowadzące od wielu lat nie były konserwowane. Czasami w połowie drogi na dach własnym ciężarem wyczuwałem ich chyboczące się, czyli wyrwane umocowanie w najwyższym punkcie. Uczyło to człowieka wchodzić z dużym wyczuciem i poczuciem lekkości bytu: urwie się, czy nie?

3. Pracowałem na tej stolarni, wybudowanej jeszcze za Niemca (Górny Śląsk to był), o kilkusetmetrowej powierzchni. Miodek zapachowy: świeżo ścięte i heblowane świerki, sosny, buki.

Ale zaraz obok czyhało piekło, dosłowne. Otóż podstawowa działalność zakładu polegała na wyciąganiu i czyszczeniu drutów stalowych. (Z nieznanych mi powodów przeważnie były zardzewiałe, może po kilkuletnim leżeniu w krzakach na deszczu.)

Na jaki pomysł wpadli towarzysze już kilkadziesiąt lat wcześniej? Tak - kwasem siarkowym go potraktować. Zamknięty obieg produkcyjny by zbyt wiele kosztował, więc załatwiało się to otwartymi kadziami, pełnymi tego kwasu. Ręcznie wykopanymi, z nierównymi szalunkami. Nad którymi czuwali przeżarci oparami kwasu robotnicy, którzy ręcznie prawie (suwnicami lub takimi maksi-widłami) zwoje drutu do kadzi zanurzali. Bez środków ochrony dróg oddechowych. Bez specjalnych kombinezonów. W walonkach (takie gumiaki z pseudofutrem).

Nie tylko ich odzież była tym piekielnym kwasem przeżarta. Także ich krtanie, twarze i umysły. Zachowywali się jak zombi. Mówić wiele nie mówili, gdyż po kilku miesiącach wyżarte struny głosowe pozwalały im na wydawanie chrząknięć. "Chakra kruwa szachmachłbym co chraaa." można było tylko od nich usłyszeć.

Na szczęście od tego siarkowego piekła miałem dosyć daleko: ze czterdzieści metrów. Gdy się do kadzi już musiałem zbliżyć, jakiś gont do innej hali przenosząc, kilkanaście metrów przedtem zaczerpywałem powietrza, i jak nurek na bezdechu, sążnistym krokiem przez opary sadziłem, by z nich wychynąć w budynku maszynowni.

4. Jako lingwista in spe, po kilku dniach charkoty stałych pracowników coraz częściej udawało mi się przetłumaczyć na mowę rodzimą. Po wkupieniu się (tak zwane frycowe, ćwiartką załatwione), zacząłem się rozpytywać o te zasady BHP, środki zabezpieczenia i wpływ maksymalnych stężeń na ciało i ducha kolegów. Po wielu latach byli oni oni chodzącymi trupami i jako tacy, niewiele z nich można było wydusić. Masek ochronnych nigdy nie było. Jedynym ekwiwalentem za szkodliwe warunki pracy i jedynym medycznym zabezpieczeniem przed miazmatami było ... mleko. Tak, mieli codziennie pić dodatkowe pół litra mleka, które jakoś tam wapń uzupełniało. Przynajmniej im tak lekarz zakładowy ustalił i oznajmił.

5. Przypominam czasy: komuna, lata 1980. Po miesiącu przychodzenia na szóstą rano do piekła i pilnowania dachów nad buchającymi siarką kotłami otrzymałem... No ile mogłem dostać zapłaty, szanowny czytelniku? W dolarach, by było łatwiej te przeddenominacyjne złotówkowe kwoty porównać.


[Antypsuj]



Dostałem za to 4 dolary. Słownie: cztery. Może cztery i pół baksa, zależnie od kursu u konika. Moja miesięczna zapłata dla praktykanta.

By lepiej kwotę zapamiętać i ją sobie uzmysłowić, udałem się do Peweksu i nabyłem drogą zakupu za wszystkie te pieniądzory butelkę luksusowej wódki. (Butelka tego trunku stanowiła jednostkę waluty wymienialnej w tamtych czasach.) Chyba na jakiś używany kombinezon a'la new wave, moro czy też buty Relax tę butelczynę później wymieniłem.

komuna zapłata BHP warunki pracy

Skomentuj (35) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 399 (527)
zarchiwizowany

#50024

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Najpierw zastrzeżenie prawne, nazwy własne: imiona, miasta y compris, zanonimizowane.
I ostrzeżenie: opowieść przydługa.
A więc...

Z siedmioma nieznajomymi wybraliśmy się jachtować po Wyspach Kanarkowych. Tak: „nieznajomymi”, jako że nie spotkaliśmy się byli wcześniej wcale.
„Nie szkodzi”, myślę sobie: „dotrzemy się w drodze”. Po dwóch dniach wspólnego rzygania, która to czynność, w opinii choćby poetki Sylvii Plath, jak mało co robi z ludzi dobrych kompanów, byliśmy już na dobrej drodze ku temu zbożnemu celowi. Solidarnie i metodycznie do tego podeszliśmy cała załoga, łącznie z kapitanem, zielona na twarzy i tam niżej. "Śmierć czyha pod pokładem", jak głosi morskie przysłowie, więc trzymając się relingów, jak tylko się da unikamy tracenia widnokręgu z oka.
Na pokładzie panuje cisza. Odkrywam, że delegatura mojego mózgu najwyraźniej znajduje się w przeponie. Oba te oddziały mózgowia, skurczone do rozmiarów groszków, zdolne są już tylko do mapowania uchwytów, by dotrzeć do kambuza po kolejny łyk wody. Przechodzimy w stan zadumy nad wypukłością morskiego ugoru, na którym, niczym krzaczki na stepie mijają nas trapezy takielunku sąsiednich jednostek pływających, świadczące o tym, że przewidziany na grudzień majowski koniec świata się znowu spóźnił. Czasami te krzaczki rosną w noworoczne choiny: stateczne rzęsistości świateł wycieczkowców, dumnie obwieszczające przyrodzie panowanie człowieka nad aleatoryką fal. Lecz taka duma w hubris się często wyradza...
Kilka kilometrów od nas jeden z takich kolosów, lodowato biały statek wycieczkowy, nazwijmy go Eternal Majesty, właśnie wpływa do Kokosu - portu na który skierowany jest nasz kurs. W jego mesie słychać trzask składanej gazety lokalnej. Ten grubiański gest mata zakłócił z kolei lekturę Professional Marine okrętowej specjalistki od BHP, która potraktowała to jako kolejne wyzwanie jej pozycji. Spojrzała na mata z ukosa i poprawiła fryz „na Marylin”, precyzyjnie wystrzyżony „po znajomości” przez pokładowego senegalskiego fryzjera. W końcu od czegoś tu są, co się mają ich umiejętności zmarnować.
Odezwał się w końcu mat: — Słuchaj, Valerie, odwołali dzisiaj główną paradę fiesty Indian w Kokosie, no wiesz, tego z posypywaniem się talkiem na ulicach, które od miesiąca reklamujemy naszym pasażerom. Spaliła się kreacja ichniej królowej parady, zbyt dużo pudru może, he he, a jej poparzona towarzyszka wylądowała w szpitalu.
¬ — Po pierwsze nie Valerie, tylko Pani Beauchamp. Po drugie od BHP to jestem ja. Zamiast twoich miejscowych pierdół, właśnie czytam wyniki analizy skuteczności nowych procedur bezpieczeństwa po tym syfie na Kostia Kokarda (włoskim wycieczkowcu, który kilka miesięcy wcześniej zatonął zbytnio przyglądając się pewnej wysepce). Odłóż tę makulaturę. Zaraz po zacumowaniu w porcie, robimy próbę awaryjnego opuszczania statku. Tym razem ma być szybciej niż te żałosne sześć i pół minuty ze stycznia! I nie zapomnij dodać omówienia wyników alarmu do gazetki pokładowej: Cathy, mój szef z Jakości ją czyta.
— Pani Beauchamp, teraz chłopaki zamiast wolnego, porządkują sprzęt awaryjny. Z tego co mi mówili, ostrożnie rozkręcają i zmywają radiopławę Inmarsatu. Ktoś z pasażerów ją zarzygał po wczorajszej imprezce i może nam sam wysłać sygnał do satelity.
— Olać radiopławę i wszystko inne — wściekła się Valerie. — Ja tu w sprawach BHP rządzę. Rozpoczynaj procedurę! Raz, dwa, trzy: ja zaczynam też czas mierzyć.
Mat westchnął, włożył miejscową gazetkę do przegródki. Przebiegł do sali A45, gdzie pomarańczowym przyciskiem otworzył panel systemu zarządzania kryzysowego. Cztery szybkie klepnięcia w panel i ukazała się wizualizacja procedur. Nowoczesny układ, błyszczący nowością – cywilny fork ERP-ów stosowanych w wojskowości, upchnięty armatorowi przez konsultantów od ISO. Co my tu mamy: pożar, staranowanie jachtu w ciemności, skała ...
— Pani Beauchamp, czy to rozkaz? Nawet kapitan o tym nie wie.
— No właśnie ma nie wiedzieć! Czy ty myślisz, że zanim zderzymy się z, kurcze, no, na przykład z zatopionym wrakiem, to najpierw ktoś nas o tym zaalarmuje? Dawaj, włączaj tę czwartą opcję. Zobaczymy jak pójdzie.
W kajutach załogi i korytarzach maszynowni rozlega się dyskoteka świateł alarmowych z pogo przepychających się członków załogi. Steward bezpieczeństwa ze stoperem w ręku zlicza wyłaniającą się załogę. Znowu dwóch brakuje: Ciprian i Kazungum skręcili na zawietrzną. Chuch z nimi, poleci się im po premii.
— Wskakiwać do szalup! — krzyczy tym razem mat. — Wy zaś - kręcić kabestanem! Susilo, ty malajski ciulu – jak nie wciągniesz giry, to ci ją zmiażdży lub sam ci ją z dupę powyrywam, gdy za kwadrans wrócicie na górę!

Susilo już nie wrócił. Ani Mahyadi czy niedawno zaokrętowany Saddhiq, który jeszcze nie był na liście załogi, bo coś tam miał z papierami. Urodzili się w Indonezji, a nie Malezji, ale dla szefostwa, w tym dla pani Beauchamp, to było wszystko jedno. „Malajska gnida” to nawet łatwiej się wymawia.
Nie wróciło też ich trzech dalszych kolegów, z innych krajów i kontynentów. Z całymi jeszcze nogami i pozostałymi kończynami, głową w dół spadli kilkanaście metrów w czeluść, odbijając się w drodze od wypastowanej błyszczącej burty. Kto przeżył sam spadek do wody, tego zgniotły szalupy rozbrykane jak pit bulle spuszczone ze stalowych smyczy, wgryzające się w siebie szpiczastymi zębami nadburt.
Trudno przecież wypłynąć z przetrąconą miednicą, odpychając się kikutem kończyny, wśród zgrzytu szalup mielących czaszki kolegów. Czasami dobrze się spóźnić, jak Ciprian, który pozostawszy na górze, z rozpaczą obserwował trajektorię rzucanych przez niego bez ładu kół ratunkowych, podskakujących jak plastikowe kaczki w wannie...
Czemu się ta tragedia wydarzyła i będzie przydarzać? Odpowiedzi szukajmy w prawach gospodarki. Ewentualna wypłata odszkodowania dla rodziny filipińskiego marynarzy, który w taki sposób zginęli i będą ginąć na morzu, jest kilkudziesięciokrotnie niższa niż koszt modernizacji układu zwalniającego szalupy.

Narracyjny i czasoprzestrzenny przeskok kilkunastu kilometrów i godzin. Zawijamy do portu Kokosu, z prawej burty mijając kontur Eternal Majesty, który wita nas złowrogą ciszą. Jeszcze o wypadku niczego nie wiemy, ale coś tu nie gra – powinniśmy widzieć znudzonych pasażerów, z politowaniem znad relingów przyglądającymi się przemykającym żaglowym leszczom, takimi jak my. A tu pustka.
Jeszcze przed rzuceniem obiboków i porządnym zacumowaniem, z fonu łapię portowe WiFi. Na hiszpańskiej witrynie z wiadomościami lokalnymi czytam o tym wypadku. Po załatwieniu formalności portowych i wybraniu aprowizatora, który ranem uda się po bagietki, streszczam załodze sytuację, pokazując na złowrogo wznoszący się zarys wymarłego statku.

— A co z pasażerami? — dopytuje się Krystyna, podłączająca laptopa do gniazdka, które nareszcie mruga portowym prądem.
Doczytawszy się na fonie do końca relacji, informuję towarzyszy, że wszyscy pasażerowie zostali przetransportowani na lotnisko; po przerwanym rejsie oczekują tam czarterów powrotnych.
— A to mają pecha. Nie załapią się nawet na jutrzejszą fiestę w Gomorze. Ale, ale - jakiej narodowości byli ci zmiażdżeni członkowie załogi, no wiesz, ci z szalup?
Ki diabeł? Zdziwiony nieco pytaniem, sprawdzam w drugim reporterskim źródle. Ze szczątkowych dostępnych wtedy informacji o pochodzeniu ofiar, podaję, że prawdopodobnie pochodzą z Afryki, Filipin i Oceanii.
— A to dobrze.
Zaniepokojony stanem mojego systemu audytywnego, otumanionego po dwóch dobach monotonnych uderzeń fal, dopytuję: - Co dobrze??
— No wiesz, co dobrze. To skąd oni są.
— Hrmmm? O co ci chodzi?
— O co mi może chodzić? Po wizycie w Dubaju i w innych arabskich krajach, bardzo doceniamy, że jesteśmy biali i z Polski. Wiesz teraz? Przynajmniej pasażerom [w domyśle: białym, „nam”] nic się nie stało.
Spokojnie wyłączam fon. Po upewnieniu się, że nie jestem już na pokładzie potrzebny, proszę towarzystwo o wybaczenie mojej nieobecności. Schodzę znaleźć portową knajpkę, gdzie z przypadkowo spotkanym kędzierzawym i ogorzałym tambylcem porozmawiam nad papas arrugadas i rumem o jego życiu. I o ofiarach dzisiejszego wypadku, których członki być może dalej pływają kilkadziesiąt metrów od nas. Pogadamy jak człowiek z człowiekiem.

Kanarki jacht szalupa wypadek tragedia

Skomentuj Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: -19 (45)

1