Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
zarchiwizowany

#57319

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wczoraj spotkałam przypadkowo swoją dawną matematyczkę z liceum i co nie co poprzypominało mi się, co ta kobieta wyprawiała przez 3 lata… Będzie długo.

Normą było, że matematyczka oddawała kartkówki/sprawdziany po około 1,5-2 miesiącach od napisania. W pierwszej klasie miała wymówkę, że najważniejsi są maturzyści i to im musi poświęcać najwięcej czasu. W drugiej klasie, jak maturzystów nie było (powstała wtedy „dziura” po reformie) nic się w tej kwestii nie zmieniło, a w trzeciej skupiła się na uczniach, których miała na fakultecie. W rezultacie pod koniec semestru mieliśmy do poprawy po kilka prac z różnych tematów, nawet tych realizowanych na początku semestru i czasami sami już nie pamiętaliśmy, że była jakaś kartkówka, a tu nagle ocena niedostateczna... Gdy skarżyliśmy się wychowawczyni*, to kończyło się na tym, że matematyczka 1-2 razy szybko sprawdziła nasze prace, ale potem znowu wszystko zaczynało się od nowa. I tak przez 3 lata. Tak naprawdę do sprawdzania naszych prac mobilizowało ją tylko to, że zbliża się koniec semestru i musi wystawić oceny. Swoją drogą zastanawialiśmy się czemu tak robi, bo nie raz sprawdzała jakieś prace podczas prowadzenia lekcji, albo gdy my pisaliśmy kartkówkę. Z rozmów z innymi klasami wiedzieliśmy, że nie my jedyni czekamy na wyniki po kilka tygodni. Może gdzieś jeszcze dorabiała i to ją tak absorbowało?

Popraw było zawsze mnóstwo, a to dlatego, że matematyczka nie potrafiła tłumaczyć. Nie raz śmialiśmy się, że gdyby miała nas uczyć liczenia w zakresie 1-50 to nie załapalibyśmy. Co ciekawe, nawet osoby dobre z matematyki, chodzące na fakultet (na szczęście nie do niej) i przystępujące do matury z tego przedmiotu (wtedy nie było to obowiązkowe) miały poważne problemy ze zrozumieniem o co jej chodzi. Musiały brać korepetycje, żeby opanować materiał podstawowy, albo prosiły o pomoc w tłumaczeniu nauczycieli od fakultetu, którzy podobno nie raz wku..li się, że mają podwójną robotę, bo żeby uczniowie mogli opanować coś bardziej zaawansowanego, oni musieli nauczyć ich podstaw, bo szanowna pani matematyczka nie umiała. Potem nauczycielka była zła na nas, że inni zwracają jej uwagę, że ona niby nie potrafi nas nauczyć…

Nie wiadomo po co i dlaczego przez 10 lekcji z rzędu traciła czas na pisanie na tablicy tych samych wzorów (które za chwilę i tak ścierała) w których i tak nie wiedzieliśmy o co chodzi, bo jak tak pisała 10 minut to się nie odzywała, a jak my pytaliśmy, to mówiła, że to już było i powinniśmy to wiedzieć. Podobnie jak po wiele, wiele razy opowiadała te same anegdoty i dochodziła ciągle do tych samych wniosków i potem nie miała już czasu na tłumaczenie tematu.

Pod koniec pierwszej klasy zapowiedziała, że na drugich zajęciach we wrześniu jest sprawdzian z całego działu. Myśleliśmy, że to żart, ale nie był (pamiętam, że tą pracę też poprawialiśmy pod koniec semestru). Tuż przed studniówką zapowiedziała wielki sprawdzian. W poniedziałek. A impreza w sobotę. Jak powiedzieliśmy o tym wychowawczyni (uczyła nas polskiego) to nie mogła uwierzyć, ale nic nie zdziałała. Nasza ulubiona nauczycielka uważała, że matematyka to królowa nauk i jakaś polonistka nie będzie jej mówiła co ma robić...

Czasem sama się zastanawiam jak mojej klasie udało się dotrzeć do tej matury… A teraz myślę, że żal mi moich młodszych kolegów i koleżanek, których ta sama nauczycielka przygotowywała do obowiązkowej już matury z matematyki. Boję się myśleć ile z nich mogło nie zdać...

*Skarżyliśmy się nawet dyrektorowi, ale nie miał nam jak dać innej matematyczki. Czemu nie mógł zwolnić tej i zatrudnić kogoś innego nie wiem do dzisiaj.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 51 (227)

Komentarze

Momencik, trwa ładowanie komentarzy   ładowanie…