Momencik, trwa przetwarzanie danych   loading-animation
Profil użytkownika

konik

Zamieszcza historie od: 8 sierpnia 2013 - 14:21
Ostatnio: 4 kwietnia 2014 - 14:48
  • Historii na głównej: 1 z 4
  • Punktów za historie: 1270
  • Komentarzy: 96
  • Punktów za komentarze: 756
 
zarchiwizowany

#57319

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Wczoraj spotkałam przypadkowo swoją dawną matematyczkę z liceum i co nie co poprzypominało mi się, co ta kobieta wyprawiała przez 3 lata… Będzie długo.

Normą było, że matematyczka oddawała kartkówki/sprawdziany po około 1,5-2 miesiącach od napisania. W pierwszej klasie miała wymówkę, że najważniejsi są maturzyści i to im musi poświęcać najwięcej czasu. W drugiej klasie, jak maturzystów nie było (powstała wtedy „dziura” po reformie) nic się w tej kwestii nie zmieniło, a w trzeciej skupiła się na uczniach, których miała na fakultecie. W rezultacie pod koniec semestru mieliśmy do poprawy po kilka prac z różnych tematów, nawet tych realizowanych na początku semestru i czasami sami już nie pamiętaliśmy, że była jakaś kartkówka, a tu nagle ocena niedostateczna... Gdy skarżyliśmy się wychowawczyni*, to kończyło się na tym, że matematyczka 1-2 razy szybko sprawdziła nasze prace, ale potem znowu wszystko zaczynało się od nowa. I tak przez 3 lata. Tak naprawdę do sprawdzania naszych prac mobilizowało ją tylko to, że zbliża się koniec semestru i musi wystawić oceny. Swoją drogą zastanawialiśmy się czemu tak robi, bo nie raz sprawdzała jakieś prace podczas prowadzenia lekcji, albo gdy my pisaliśmy kartkówkę. Z rozmów z innymi klasami wiedzieliśmy, że nie my jedyni czekamy na wyniki po kilka tygodni. Może gdzieś jeszcze dorabiała i to ją tak absorbowało?

Popraw było zawsze mnóstwo, a to dlatego, że matematyczka nie potrafiła tłumaczyć. Nie raz śmialiśmy się, że gdyby miała nas uczyć liczenia w zakresie 1-50 to nie załapalibyśmy. Co ciekawe, nawet osoby dobre z matematyki, chodzące na fakultet (na szczęście nie do niej) i przystępujące do matury z tego przedmiotu (wtedy nie było to obowiązkowe) miały poważne problemy ze zrozumieniem o co jej chodzi. Musiały brać korepetycje, żeby opanować materiał podstawowy, albo prosiły o pomoc w tłumaczeniu nauczycieli od fakultetu, którzy podobno nie raz wku..li się, że mają podwójną robotę, bo żeby uczniowie mogli opanować coś bardziej zaawansowanego, oni musieli nauczyć ich podstaw, bo szanowna pani matematyczka nie umiała. Potem nauczycielka była zła na nas, że inni zwracają jej uwagę, że ona niby nie potrafi nas nauczyć…

Nie wiadomo po co i dlaczego przez 10 lekcji z rzędu traciła czas na pisanie na tablicy tych samych wzorów (które za chwilę i tak ścierała) w których i tak nie wiedzieliśmy o co chodzi, bo jak tak pisała 10 minut to się nie odzywała, a jak my pytaliśmy, to mówiła, że to już było i powinniśmy to wiedzieć. Podobnie jak po wiele, wiele razy opowiadała te same anegdoty i dochodziła ciągle do tych samych wniosków i potem nie miała już czasu na tłumaczenie tematu.

Pod koniec pierwszej klasy zapowiedziała, że na drugich zajęciach we wrześniu jest sprawdzian z całego działu. Myśleliśmy, że to żart, ale nie był (pamiętam, że tą pracę też poprawialiśmy pod koniec semestru). Tuż przed studniówką zapowiedziała wielki sprawdzian. W poniedziałek. A impreza w sobotę. Jak powiedzieliśmy o tym wychowawczyni (uczyła nas polskiego) to nie mogła uwierzyć, ale nic nie zdziałała. Nasza ulubiona nauczycielka uważała, że matematyka to królowa nauk i jakaś polonistka nie będzie jej mówiła co ma robić...

Czasem sama się zastanawiam jak mojej klasie udało się dotrzeć do tej matury… A teraz myślę, że żal mi moich młodszych kolegów i koleżanek, których ta sama nauczycielka przygotowywała do obowiązkowej już matury z matematyki. Boję się myśleć ile z nich mogło nie zdać...

*Skarżyliśmy się nawet dyrektorowi, ale nie miał nam jak dać innej matematyczki. Czemu nie mógł zwolnić tej i zatrudnić kogoś innego nie wiem do dzisiaj.

Skomentuj (20) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 51 (227)

#56990

przez (PW) ·
| Do ulubionych
W sobotę odwiedziła moją rodzinę szwagierka z małym dzieckiem. W pokoju miałam pobojowisko, bo przebierałam i układałam ubrania, które zawaliły całe łóżko i fotel. Musiałam na krótko wyjść, więc zapobiegawczo zamknęłam swój pokój na klucz, obawiając się, że mały wejdzie i pobrudzi ciuchy (ciągle dostaje coś do jedzenia: a to kotlecik do łapki, a to wafelek).

Gdy wróciłam, szwagierka od razu do mnie z mordą (niestety, nie da się tego inaczej określić), dlaczego ja zamknęłam swój pokój, przecież jak goście przychodzą to tak się nie robi, że ona chciała coś ode mnie wziąć (a czego ona mogła tam szukać? Jak się spytałam nie odpowiedziała, tylko jeszcze bardziej się wk..wiła). Gdy podałam powód jej złość osiągnęła apogeum: jak ja mogę tak traktować dziecko, to wszystko dlatego, że jej zazdroszczę (????) i podobno mały chciał wejść do cioci i tam się pobawić, a ja jestem taka okropna, bo mu to uniemożliwiłam i on wtedy zaczął jej płakać. Cała awantura przy dziecku, oczywiście okraszona wieloma przekleństwami i krzykami nieadekwatnymi do sytuacji.

Dopiero za kilka dni wygadała się mojej mamie o co tak naprawdę chodziło: szwagierka chciała oddać mój łańcuszek, który niedawno sobie pożyczyła, tylko że... nie spytała się mnie o zdanie, więc po cichu weszła sobie jak mnie nie było, pogrzebała, poszperała i znalazła czego to szukała. Fajny był ten łańcuszek, więc go sobie pożyczyła (a co miała sobie nie wziąć?) i w sobotę równie dyskretnie chciała oddać...

Gdy zadzwoniłam do szwagierki i spytałam się czy zawsze tak robi, że przychodzi do kogoś i grzebie, nawyzywała mnie i jako wytłumaczenie powiedziała, że ja mam tyle biżuterii, a i tak w niej nie chodzę (hmm, naprawdę?), a dowodem na to jest to, że nawet się nie zorientowałam, że zginął mi wisiorek.* Czułam się jakbym rozmawiała z agresywnym wariatem, który w racjonalny sposób próbuje wytłumaczyć swoje zachowanie, nie widząc przy tym jak bardzo się kompromituje. Zostałam zwyzywana za to, że chciałam odzyskać swoją własność. Pojawiła się nawet groźba, że ona prędzej wyrzuci ten łańcuszek, niż mi go odda.

Teraz zastanawiam się ile razy szwagierka po chamsku grzebała w moich rzeczach jak mnie nie było.

*Zauważyłam brak łańcuszka, ale wiedziałam, że w domu gdzieś na pewno jest, sądziłam że odłożyłam go w złe miejsce i jak będę potrzebowała to wtedy poszukam.

Skomentuj (36) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 649 (699)
zarchiwizowany

#54946

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Historia o wzajemnym informowaniu się w szkole o sprawdzianach, zmianie planu itp. przypomniała mi co spotkało mnie kilka lat temu. Nie jest to może szczyt piekielności, ale uczucie zawodu jakie mi wtedy towarzyszyło pamiętam do tej pory.

Sprawa działa się w gimnazjum. Raz, jeden raz w całej mojej 12-letniej edukacji zdarzyło się, że tuż po zakończeniu zajęć wychowawczyni dostała informację, że następnego dnia nie mamy lekcji, tylko jakąś wycieczkę (ktoś do niej zadzwonił, że zwolniło się miejsce w jakimś teatrze czy muzeum). Zadzwoniła do kilku osób z klasy i powiedziała, by poinformowały resztę o której godzinie i gdzie jest zbiórka.

Niestety, ja nic nie wiedziałam. Poszłam sobie do szkoły jak gdyby nigdy nic i zdziwiłam się, że nie nikogo nie ma. Na tablicy ogłoszeń (gdzie są informacje o zastępstwach itp.) zobaczyłam, że nie mamy 1-2 pierwszych lekcji. Niezrażona poszłam więc do domu przyszłam jeszcze raz i już byłam zdziwiona, że stoję pod salą sama. Wizyta w pokoju nauczycielskim pozwoliła dowiedzieć się, że moja klasa jest właśnie na wycieczce…

Do wychowawczyni pretensje miałam najmniejsze, bo najbardziej zawiodłam się na koleżankach i tak naprawdę całej klasie. Jak coś potrzebowali to wiedzieli jaki mam nr gg i tel kom i stacjonarnego, wiedzieli gdzie mieszkam i na dodatek wtedy popularne już były portale społecznościowe, więc nie wiem czemu nikt, nikt mnie nie poinformował. Gdy następnego dnia spytałam się o to, odpowiedzi mnie zszokowały: zapomniałyśmy o tobie, zgubiłam twój nr tel/gg, myślałyśmy, że wiesz… Gdy spytałam się czemu jak coś chcą ode mnie to wtedy jakoś nie mają problemów z kontaktem dowiedziałam się, że przesadzam i tyle, że nic się takiego nie stało i w zasadzie sama mogłam się do kogoś odezwać! i zapytać, czy jutro wszystko jest normalnie czy nie. Pamiętam też słowa przyjaciółki, która stwierdziła, że myślała że ja wiem o tej wycieczce i nie chciało jej się dzwonić i upewnić…

Atmosfera w klasie trochę się popsuła, nikt nie czuł się winny. Co więcej, w niedługim czasie potrzebowano mojej pomocy w związku z jakąś klasówką czy czymś takim i wtedy jakoś pamiętano o mnie. Gdy odmówiłam dowiedziałam się, że jestem niekoleżeńska i nie można na mnie polegać…

Skomentuj (32) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 136 (320)
zarchiwizowany

#54052

przez (PW) ·
| było | Do ulubionych
Przypomniała mi się historia kolegi z czasów studiów.

Na mojej uczelni była taka zasada, że jak wykładowca chciał rzutnik, to szedł do dziekanatu i wypożyczał go na zajęcia, a potem oddawał (pani zaznaczała sobie wszystko w zeszyciku). Jeśli myślicie, że to były jakieś super nowoczesne, drogie i sprawne rzutniki, to mylicie się. Sprzęt ten pamiętał zamierzchłe czasy i uczelnia trzymała go tylko dlatego, że jeszcze jako tako działał, tzn. wyłączał się tylko raz albo kilka razy podczas zajęć, a nie kilkanaście. Na inne oczywiście nie było pieniędzy.

Raz zdarzyło się, że rzutnik pożyczyła na ostatnie zajęcia pewna wykładowczyni, która nieznacznie przedłużyła swoją prezentację. Jako że sprzęt ten jest dość ciężki, poprosiła mojego kolegę o oddanie rzutnika, a sama pojechała do domu. Gdy kolega zjawił się po drzwiami dziekanatu okazało się, że jest już zamknięty (dziekanat kończył pracę o tej samej godzinie, co studenci zajęcia). Budynek był w zasadzie pusty, kolega opowiadał, że spotykał tylko pojedyncze osoby, a nie chciało mu się szukać np. sprzątaczki, która mogła być dwóch innych budynkach. Na naszej uczelni nie ma i nigdy nie było ochrony, są tylko kamerki, więc kolega niewiele myśląc wsadził rzutnik do bagażnika swojego samochodu i pojechał do domu, z zamiarem oddania sprzętu rano. To było w piątek wieczorem (studia zaoczne).

Następnego dnia kolegę budzi telefon od znajomego który mówi, że wszyscy na uczelni szukają rzutnika i jest wielkie zamieszanie i czemu on nie odbierał telefonu wcześniej. Kolega myślał, że to żart, więc poszedł dalej spać niczym się nie przejmując. Jak już wstał zobaczył, że było mnóstwo nieodebranych połączeń z dziekanatu i już wiedział, że znajomy nie robił mu kawału. Gdy zjawił się w dziekanacie dostał ochrzan za to, że zabrał własność szkoły do domu i dowiedział się, że panie już na policję miały dzwonić i że to całe zamieszanie to jego wina, bo powinien wczoraj szukać któregoś z pracowników, a nie tak po prostu pojechać sobie do domu.

Panie z dziekanatu nie potrafiły powiedzieć czemu dzień wcześniej wyszły z pracy, nie sprawdzając czy wszystkie rzutniki zostały oddane...

Skomentuj (9) Pobierz ten tekst w formie obrazka
Ocena: 200 (254)

1