Jest jeszcze jedna rzecz, którą bardzo lubię w swojej uczelni, ale z tego co się orientuję, to nie tylko przypadłość mojej placówki. Jest to poziom poinformowania studentów. Mamy nową panią w dziekanacie. Przemiła, za to kompletnie nieogarnięta. Źle policzona średnia na obronie i ogłoszenie egzaminu, z przedmiotu, którego nie ma to tylko niektóre kwiatki. No cóż, bywa.
Mamy zajęcia z przemiłym starszym panem, takim, co to tylko podejść i się przytulić. Zaliczenie z nich otrzymuje się na podstawie napisania dziesięciu krótkich prac.
Zbliża się termin zaliczenia - ostatni tydzień przed sesją. Wykładowca się pochorował. Zaliczenie za tydzień.
Akurat wtedy miałam trochę wolnego, w sesji egzaminów mało, więc postanowiłam jechać do domu. Zaliczenie w czwartek, w niedzielę do wykładowcy wystosowałam maila z zapytaniem, czy muszę się stawić osobiście, czy mogę pracę wysłać np. mailem, lub przekazać przez kogoś, razem z indeksem.
Niedziela - cisza.
Poniedziałek - cisza.
Wtorek - cisza.
Środa - cisza. Podejmuję decyzję: dzwonię. Mamy numery do niektórych swoich wykładowców (m. in. do niego), ale nie chciałam głowy zawracać choremu człowiekowi. Jednak musiałam się zdecydować, czy wsiadać za dwie godziny w pociąg, czy zostać jeszcze kilka dni.
Czego się dowiaduję? Ano nasz wykładowca jest w szpitalu. Zaliczenia nie ma, będzie pod koniec lutego (chciał od razu dać późniejszy termin, ale dziekan się nie zgodził). Kontaktował się z dziekanem, informacja miała zostać wywieszona na tablicy. Myślę: może i została, od zeszłego tygodnia nie ma mnie na uczelni.
Dzwonię do innych, poinformować i przy okazji zapytać. No niestety - informacja nie została wywieszona. Cóż, widać brać studencka wie lepiej.
Do tej pory mi głupio, że niepokoiłam starszego mężczyznę w szpitalu, ale Pan wykładowca jeszcze trzy razy dzwonił do mnie później, upewnić się, czy wszyscy wiedzą.
Obstawiamy, że zawaliła linia dziekanat-student. Takie życie.
Ps. Tydzień po "terminie zaliczenia" pojawiłam się na uczelni. Wisi kartka. Ta sama, że zaliczenie było tydzień temu, kiedy wykładowca był w szpitalu. Aha.
Mamy zajęcia z przemiłym starszym panem, takim, co to tylko podejść i się przytulić. Zaliczenie z nich otrzymuje się na podstawie napisania dziesięciu krótkich prac.
Zbliża się termin zaliczenia - ostatni tydzień przed sesją. Wykładowca się pochorował. Zaliczenie za tydzień.
Akurat wtedy miałam trochę wolnego, w sesji egzaminów mało, więc postanowiłam jechać do domu. Zaliczenie w czwartek, w niedzielę do wykładowcy wystosowałam maila z zapytaniem, czy muszę się stawić osobiście, czy mogę pracę wysłać np. mailem, lub przekazać przez kogoś, razem z indeksem.
Niedziela - cisza.
Poniedziałek - cisza.
Wtorek - cisza.
Środa - cisza. Podejmuję decyzję: dzwonię. Mamy numery do niektórych swoich wykładowców (m. in. do niego), ale nie chciałam głowy zawracać choremu człowiekowi. Jednak musiałam się zdecydować, czy wsiadać za dwie godziny w pociąg, czy zostać jeszcze kilka dni.
Czego się dowiaduję? Ano nasz wykładowca jest w szpitalu. Zaliczenia nie ma, będzie pod koniec lutego (chciał od razu dać późniejszy termin, ale dziekan się nie zgodził). Kontaktował się z dziekanem, informacja miała zostać wywieszona na tablicy. Myślę: może i została, od zeszłego tygodnia nie ma mnie na uczelni.
Dzwonię do innych, poinformować i przy okazji zapytać. No niestety - informacja nie została wywieszona. Cóż, widać brać studencka wie lepiej.
Do tej pory mi głupio, że niepokoiłam starszego mężczyznę w szpitalu, ale Pan wykładowca jeszcze trzy razy dzwonił do mnie później, upewnić się, czy wszyscy wiedzą.
Obstawiamy, że zawaliła linia dziekanat-student. Takie życie.
Ps. Tydzień po "terminie zaliczenia" pojawiłam się na uczelni. Wisi kartka. Ta sama, że zaliczenie było tydzień temu, kiedy wykładowca był w szpitalu. Aha.
uczelnia
Ocena:
404
(528)
Komentarze